środa, 4 czerwca 2014

Jak walczyć z hałasem, czyli o pocieszeniu jakie daje filozofia




Czy one nie potrafią się bawić inaczej, jak wrzeszcząc? – pyta Adaś Miauczyński, zerkając nerwowo na zakłócające mu przedpołudniowy spokój hałaśliwe dzieci sąsiadów. Wynajmowałem kiedyś pokój w mieszkaniu na osiedlu bloków. Żyło mi się tam w sumie miło, ale dwie rzeczy wspominam jako koszmar. Pierwszą, były gołębie, które upodobały sobie mój parapet i zlatywały na niego każdego ranka, bladym świtem. Codziennie przed szóstą wyrywało mnie ze snu gołębie gruchanie i stukot pazurków na blaszanym parapecie. Nie wiem, czy najpierw budziłem się ja, czy moje mordercze instynkty, w każdym razie, kiedy już udawało mi się jako tako oprzytomnieć, czułem czystą nienawiść do tych skrzydlatych paskudztw.
Drugą rzeczą, która wytrącała mnie z równowagi i przyprawiała o migreny, były właśnie odgłosy dziecięcych zabaw a właściwie jednej zabawy. Po chodniczkach między blokami jeździli na rowerkach chłopcy a ich rowerki terkotały piekielnie, dzięki kawałkom plastiku czy innemu ustrojstwu montowanemu tak, by zahaczało o szprychy obracających się kół. Ściany bloków stojących wokół powodowały, że terkotanie wzbierało donośnym echem.
Jednym słowem – dręczył mnie hałas.
Wszelkie wielkie znamienite duchy – pisał Artur Schopenhuer – były zawsze wrogami wszelkiego zakłócania, przerywania i odwracania uwagi, zwłaszcza gwałtownego, przez hałas, podczas gdy pozostałym niespecjalnie to dokucza. Najrozsądniejszy i najinteligentniejszy z wszystkich europejskich narodów regułę: „Never interrupt” – „Nigdy nie przerywaj” – nazwał jedenastym przykazaniem. Hałas zaś jest najbardziej impertynencką formą przerywania. Nie wiem, czy powinienem zaliczyć siebie do grona wielkich znamienitych duchów na tej li tylko podstawie, że w przeciwieństwie do niektórych pozostałych, hałas mi przeszkadza. W każdym razie przeszkadza i tu pojawia się problem.
Przede wszystkim to, co dla jednych jest hałasem, dla innych być nim nie musi. I tak dobywające się z samochodu sąsiada, zaparkowanego na ulicy, miarowe, basowe umc! buc! umc! ja nazywam hałasem, on zaś muzyką. Podczas gdy sąsiad upaja się kompozycją jakiegoś oszołoma, który dorwał się do keyboardu i komputera, ja męczę się coraz bardziej, do czasu aż nadejdzie błogosławiony efekt habituacji raniącego moje uszy bodźca.
O ile na miarowe umc! mózg przestaje w końcu reagować, o tyle pewnych hałasów nie słyszeć się nie da i nie można ich zlekceważyć puszczając mimo uszu. Największy dramat polega na tym, że źródłem tego typu hałasu często są właśnie dzieci. Te cudze, terkoczące szprychami, można przynajmniej skląć pod nosem i w duchu życzyć im, żeby im łańcuchy pospadały albo i – jeszcze lepiej – pękły. Ale swoje? Co zrobić, gdy hałas powodowany przez własne dzieci przyspiesza nam proces siwienia?
Wszystkie dzieci czasem hałasują, nie da się tego uniknąć, taka już ich natura. Gdyby nie czyniły rabanu – wtedy dopiero byłby powód do obaw, to by było niepokojąco nienormalne. Co innego jednak, kiedy dzieci czasem się rozbrykają, mają dobry nastój i dają mu upust, nawet, jeśli robią to zbyt głośno a co innego do hałasowania je prowokować. Nie wiem jak inne dzieci, ale moje mają tendencję do nagłego dziczenia w obecności osób trzecich. I tak, chcąc nie chcąc, znowu wychodzę na gbura, kiedy z nagłą, niezapowiedzianą wizytą wpadają szwagierki, każda ze swoimi pociechami. Dzieci, owszem, mają ubaw. Ja natomiast siedzę i jedyne, co jestem w stanie zarejestrować, to różne rodzaje hałasu. Krzyki dzieci. Piski dzieci. Krzyki szwagierki uspokajającej dzieci. Dziwne dźwięki skierowane do dzieci najmłodszych – te wszystkie okrzyki, rechoty i gugania, mające rozbawić bobasy. Kolejne próby uspokojenia dzieci starszych… Cały świat redukuje mi się do tej kakofonii, wokół nie ma nic, tylko hałas i narastające uczucie, że mi zaraz pęknie głowa.
A miało to być takie spokojne popołudnie!
Siedzę więc i staram się sprawiać wrażenie osoby obecnej duchem i nie cierpiącej mąk. Siedzę, bo wymykanie się do innego pokoju nie pomaga – harmider dociera wszędzie, przed zgiełkiem nie ma ucieczki.
Siedzę więc i wychodzę na gbura, co to się nie cieszy z odwiedzin. Z pocieszeniem przychodzi mi Schopenhauer, który pozwala mieć nadzieję, że żaden ze mnie gbur, tylko, po prostu, wielki znamienity duch.

3 komentarze:

  1. No to jest nas dwóch. Duchów. Mnie też hałas do białej gorączki doprowadza. No nienawidzę na ten przykład dźwięku odkurzacza. Roztrzaskałbym w drobny mak każdego tego typu urządzenie. I nie tylko dlatego, że hałasuje, ale kojarzy się ze znienawidzoną czynnością.

    Po drugie - ludzka paplanina. O ile te dyskomulskie umcyk, umcyk jestem w stanie zignorować, to mielenia ozorami po próżnicy już nie. Na Jowisza! Ileż to ja się łez (wewnętrznych) nałykałem, gdy musiałem przy tych wszystkich rodzinnych okazjach udawać, że słucham, interesuje mnie to, a nawet kiwałem głową w odpowiednich chwilach...

    Tak, to jest hałas.

    Solidaryzuję się. W 100 procentach.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie przypuszczałem, że organiczna nienawiść do gówniarzerii ujeżdżającej w tę i we w tę na wściekle pierdzących motorowerach pozwoli mi poczuć się znamienitym duchem. Dziękuję Ci, Marcinie :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak, tak, tak. Kiwam głową w milczeniu.

    OdpowiedzUsuń