środa, 1 grudnia 2010

Kinowy karnawał, czyli jeszcze o Nielsenie


Jeszcze raz chciałbym wrócić do pana Nielsena. Dlaczego właściwie oglądamy filmy, w których grywał? Obiektywnie rzecz biorąc – głupawe, prymitywne, pełne humoru, który trudno określić inaczej, niż toporny. Po co potrzebne są nam filmy, które urągają właściwie naszej – widzów – inteligencji?
Namnożyło się ostatnio parodii. Nie śledzę ich już z takim zapałem, jak kiedyś, ale spotykam od czasu do czasu tytuły – kolejne Straszne filmy, krzywe zwierciadła, w których odbijają się kinowe hity. Panuje ostatnio moda na wampiry. Rekordy popularności biją kolejne części Zmierzchu. Nie trzeba było długo czekać – w kinach jest już, albo za chwilę będzie parodia – Wampiry i świry. Widziałem trailer. Piętnaście lat temu byłbym zachwycony. Ale – do rzeczy. Nie oglądałem Zmierzchu, nie czytałem książek. Czytałem za to co nieco o książkach i filmach. Na podstawie tych z drugiej ręki otrzymanych informacji, rysuje mi się obraz raczej łzawej historii z pięknymi ludźmi, pięknymi wampirami i chyba również wilkołakami – też pięknymi. Chyba mało tam tragedii, której cień zawsze kładł się na historiach o krwiopijcach. Do czego zmierzam… do tego mianowicie, że kino niewiele nam oferuje, przynajmniej kino głównego nurtu, ogólno dostępne i szeroko promowane. Pewnie można wyławiać perełki na festiwalach, ale w multipleksach – raczej posucha. Mimo to multipleksy są pełne.
Oglądam te hity z górnych miejsc list rankingowych. Ostatnio też widziałem kilka głośnych nowości. Ogólnie – to papka. Dość głupawe, dość prymitywne, dość naciągane, jeśli chodzi o intrygę, psychologię bohaterów, ogólne realia – takie są w większości filmy, którymi nas karmi rynek. Ale chodzimy na te filmy do kina. Ktoś je przecież umieszcza w czołówkach list najbardziej dochodowych produkcji. Zgłupieliśmy? Raczej nie, przynajmniej nie wszyscy z nas. Nie zgłupieliśmy i mamy świadomość, że się karmimy papką.
Tu się pojawia zapotrzebowanie na parodie, które właściwie tylko wyostrzają wszystkie braki super-produkcji. To oczywiście tylko teoria, a brzmi ona tak: oglądając film głupszy niż zazwyczaj, rażąco durny, urządzamy sobie karnawał. A karnawał jest po to, by oczyścić atmosferę. A atmosferę oczyszcza się po to, by zrobić miejsce na kolejne, nowe zanieczyszczenia.
O roli karnawału i karnawałowego śmiechu pisał rosyjski literaturoznawca i myśliciel Michaił Bachtin. Według niego śmiech karnawałowy jest uniwersalny, nastawiony na wszystko i wszystkich (w tym także na samych uczestników karnawału), jest ambiwalentny: wesoły i pełen radości i równocześnie szydzi i wyśmiewa; neguje i aprobuje. Karnawał to czas odwrócenia ról. I przyzwolenia na to, ca zazwyczaj zakazane. Podczas średniowiecznych karnawałów można było śmiać się z władców – królem zostawał błazen; z kleru (który był na co dzień równie nietykalny, jak władcy), z codziennych zasad i rytuałów, z panujących wartości. Zasady były na chwilę zawieszane, świętości nie obowiązywały, nie trzeba było zachowywać powagi.
Dla dzisiejszych kinowych konsumentów karnawałem jest absurdalna parodia. Daje ona swoisty punkt odniesienia, dla filmów zwykle oglądanych. Stają się one przy niej bardziej wartościowe. Parodia odwraca role: super bohaterem zostaje fajtłapa, zło jest komiczne, a nie straszne, nagrodzona zostaje głupota i ignorancja. W zestawieniu z tym przekazem pierwszy lepszy film akcji niesie ważne przesłanie i można się w nim doszukać wartościowych treści.
Karnawał odbijając rzeczywistość w krzywym zwierciadle powoduje, że – gdy się już zakończy – ta rzeczywistość, która już nie jest odbita, wydaje nam się ładniejsza.
Mistrzem ceremonii podczas filmowych karnawałów był Leslie Nielsen – starszawy cherlak, nieporadny, niezorientowany, nieskoordynowany, nie błyszczący inteligencją – raczej wręcz przeciwnie – taka postać, notorycznie przez niego odgrywana, zostawała mimo wszystko bohaterem. Bohaterem, który odnosił sukcesy podobne do tych odnoszonych przez bohaterów „poważnych filmów”. Błazen stawał się na chwilę królem. I przy mim codzienni królowie zyskiwali na powadze – przez kontrast, czyli nie koniecznie całkiem zasłużenie.

5 komentarzy:

  1. To znak naszych czasów: oglądanie pod mikroskopem głupoty, radość z czyjejś nieporadności, z wulgaryzmów - im wymyślniej, tym lepiej; zaliczanie wszelkich dołów i mielizn. Z tym chyba trzeba się po prostu pogodzić... Podobno nawet do młodzieży licealnej, a więc na jakimś-tam poziomie - dociera wiedza wówczas, gdy się ją wyzwie od matołów i nieudaczników. Żadne grzeczne zwracanie uwagi, żadna prostota i kultura w przekazywaniu treści.
    Ot, życie na miarę XXI wieku. Czy w kinie miałoby być lepiej, mądrzej, bardziej wysublimowanie? Kto by to w takim razie oglądał?

    OdpowiedzUsuń
  2. ;) wpadłam połechtać Twoją Próżność ;D
    Lubię te głupawe filmy z LN :) I uwielbiam "Straszne filmy" :) bo są głupawe inaczej... właśnie... parodie... z góry wiesz, że będzie totalnie głupio, a nie szykujesz się na dobry film :)

    P.S. DH :) z tymi komentarzami to chyba każdy z nas czuję to samo :) to taka satysfakcja... :)

    OdpowiedzUsuń
  3. No.. To się czuję połechtany. To się jednak sprawdza - jest akcja, jest reakcja :-) Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Czasem zgadzam się z Oscarem Wildem - "Parodia to hołd, jaki miernota składa geniuszowi."

    pzdr

    A za "Nagą bronią" będę tęsknił...

    OdpowiedzUsuń
  5. Antek, nie jestem pewien, czy zdanie Wilde'a stosuje się do współczesnego kina. Przykład pierwszy z brzegu: Ani Mel Brooks nie jest 'miernotą', ani 'Robin Hood' z Costnerem dziełem genialnym (a jego twórcy - geniuszami). A ze spotkania Brooksa i Robin Hooda wyszła całkiem zgrabna parodia - uśmiałem się nie raz na 'Facetach w rajtuzach'.

    OdpowiedzUsuń