piątek, 5 sierpnia 2011

"Indian time" i wakacyjny relaks

Kiedy byłem mały, mama czytała mi książki o przygodach Winnetou i Old Shatterhanda. Słuchałem jak urzeczony. Zrobiłem sobie drewniany tomahawk, cieszyłem się, że znalezione przypadkiem pióro indyka przypomina trochę orle. Wetknąłem je we włosy i poczułem się jak wódz Apaczów.
W tym roku po raz drugi wypoczywałem na zlocie Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian. Rozbiłem namiot obok prawdziwego tipi, w tymże spędziłem masę czasu siedząc przy ogniu, gotując w wielkim kotle, rozmawiając lub – a może przede wszystkim – nic nie robiąc. Na ponad tydzień zdjąłem z ręki zegarek, wyłączyłem telefon… wstawałem, gdy za ścianą namiotu robiło się gwarno, jadłem, gdy zgłodniałem, szedłem spać, gdy wszyscy się rozchodzili. Indian time – tak określili ten stan beztroski znajomi, którzy nas na zlot po raz pierwszy zaprosili. Nic-nie-robienie. Nic-nie-muszenie.
To zupełnie inna jakość odpoczynku – słodkie próżniactwo. Lubię podróże, zmęczenie wywołane dźwiganiem plecaka, nawet ścisk w pociągu, gdy jedzie on w jakieś ciekawe miejsce. Ale lubię też to poczucie wyłączenia, odcięcia się od codziennych konieczności. Nie odbieram telefonów – w ogóle przez całe dni nie biorę do ręki komórki. Na pytanie o godzinę (pytają o nią tylko, co ciekawe, dzieci, dorośli potrafią docenić brak konieczności kontrolowania czasu) odpowiadam: właściwa. Indian time.
Gdy przychodziła pora na jedzenie, wyciągaliśmy wielki kocioł. Gotowaliśmy na zmianę. Każdy chciał choć przez chwilę poczuć się panem kuchni (tak, w tipi jest kuchnia – mata na prawo od wejścia), więc codziennie mieliśmy innego szefa kuchni. Raz tylko, gdy skończyły się pomysły, połączyłem siły z kolegą – stworzyliśmy zupełnie nową jakość, eksperymentalną potrawę z młodej kapusty. Poza tym jedliśmy chili z czerwoną fasolą, zupę gulaszową, ratatouille. Same pyszności.
Kocioł z parującym daniem lądował na trawie, kolejno nakładaliśmy sobie porcje do miseczek. Zapraszaliśmy sąsiadów, bo nasz kociołek mógł wykarmić ładnych kilkanaście osób.
Dwaj amerykańscy językoznawcy i antropologowie, panowie Edward Sapir i Benjamin Lee Whorf wysnuli niegdyś hipotezę, że język, którym się posługujemy, determinuje postrzeganie otaczającej nas rzeczywistości, a nawet w pewien sposób tę rzeczywistość kreuje. Naukowcy porównywali języki zachodnie pochodzenia europejskiego z językiem Indian Hopi. Odkryli między innymi, że Indianie zupełnie inaczej niż my postrzegają czas, jego fazy i jego upływ – inaczej o nich mówią. Whorf pisał: Hopi nie mówią: „to jest gorące lato” ani „lato jest gorące”; to nie lato jest gorące, lecz raczej lato jest wtedy, gdy jest gorąco, gdy staje się gorąco. Życie Indian podlegało dyktatowi natury. Nie robili tego, co musieli zrobić z jakiegoś abstrakcyjnego powodu, ale to, co powinno się zrobić o danej porze.
To właśnie istota mojego wakacyjnego indian time. Nie muszę wstać tylko dlatego, że przyszła pora wstawania i zadzwonił budzik. Budzik nie istnieje. Czas wstawania jest wtedy, gdy jestem wyspany, gdy już nie chcę dłużej spać. Nie muszę gotować, bo o którejś godzinie powinien być obiad. Czas obiadu jest wtedy, gdy wszyscy się zbiorą i dojdą do wniosku, że dobrze byłoby coś zjeść – wtedy można niespiesznie zabrać się za gotowanie.
Piękna sprawa – indian time. Znowu sobie pomyślałem, że dobrze byłoby włożyć pióro we włosy i zostać wojownikiem – na dłużej.

8 komentarzy:

  1. Jestem oczarowana! Tak się składa, że jak byłam mała to zachwycał mnie indiański świat, chociaż w moim przypadku to sprawa bajek, a nie książek ;)
    Moja rodzina ma takie miejsce, które podbiło wiele serc i daje odpocząć od świata, pozwala na lenistwo - drewnianą chatę w górach.

    Kurcze, pomyślę o tym zlocie w przyszłym roku. A ratatouille uwielbiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Przyjaciół Indian spotkałem na swojej harcerskiej ścieżce. Niesamowici ludzie. Miło wspominam to spotkanie.
    Choć my również żyliśmy przez całe lato rytmem natury. Zaszywaliśmy się w lesie nad jeziorem, bez prądu i tym podobnych atrakcji. Pamiętam jak chodziliśmy o świcie na pobliskie bagna patrzeć i słuchać żurawi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z głębi piersi mi się wyrwało głębokie westchnienie zazdrości :)))
    Mam nadzieję na mój indian-time pod koniec sierpnia :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Może bym się na takie coś wybrała? W przyszłym roku:)

    OdpowiedzUsuń
  5. A gdzie odbył się ten wspaniały zlot? :-)

    OdpowiedzUsuń
  6. Klimat zlotowy polecam jak najbardziej. Zlot jest 'ruchomy' - w tym roku był niedaleko Bydgoszczy, za rok - pod Koszalinem.

    OdpowiedzUsuń
  7. Wittgenstein, panie. Granice mojego języka są granicami mojego świata :)

    OdpowiedzUsuń
  8. A to, Elu, święta racja. Wittgenstein wiedział, co pisze. A jak mawiał jeden z moich profesorów - w XX wieku był tylko jeden filozof większy od Ludwiga Wittgensteina: Ludwig Wittgenstein II :-) (I mnie też, ten II, bardziej językowy, mniej twardo-logiczny bliższy).

    OdpowiedzUsuń