środa, 22 czerwca 2011

Nawijanie makaronu

Joseph Heller – autor prześwietnego (i prześmiesznego) Paragrafu 22 – zrelacjonował przebieg swojej choroby, kiedy to zapadł na dość poważną przypadłość, mianowicie zespół  Guillaina-Barrégo. Opis kuracji stanowi książkę zatytułowaną Nic śmiesznego. Heller pisał ją wraz z przyjacielem, który wspierał go w czasie choroby, z niejakim Speedem Vogelem. Obaj panowie opowiadają o walce z chorobą, ale i wspominają dawne czasy, opowiadają o wspólnych znajomych, a tych mają, co tu kryć, przednich. Heller utrzymywał przyjacielskie relacje z Mario Puzzo, autorem Ojca chrzestnego, z królem prześmiewców Melem Brooksem, który ubrał Robin Hooda w rajtuzy a hrabiego Draculę pozbawił zębów, czy z Dustinem Hoffmanem. Książka, mimo że dotyczy poważnych kwestii, bo mówi – było nie było – o walce ze śmiertelnie niebezpieczną chorobą, przyprawia chwilami o napady niepohamowanego śmiechu. Tak ją przynajmniej wspominam, bo czytałem dosyć już dawno, pewnie dobre dziesięć, dwanaście lat temu.
Dziś przypomniałem sobie jeden fragment, a to z powodu dylematów, które mnie dopadły podczas przygotowywania obiadu. Dotyczy on sporu, który wywiązał się między dwoma znajomymi Hellera i Vogela: właścicielem włoskiej lodziarni, panem Valentino Sorrento i kucharzem o korzeniach sięgających Państwa Środka, panem Ngootem Lee.

Pamiętam, jak innym razem wybuchł gorący spór pomiędzy Valentino a Ngootem na temat zalet makaronu i chińskich klusek. Każdy oczywiście zażarcie bronił swych etnicznych uprzedzeń, dopóki Ngoot podniesieniem ręki nie przerwał kontrowersji.
- W porządku, nie ma sprawy. To nie wy wymyśliliście kluski. To nasz pomysł. Jedliśmy je na długo przedtem, nim wasz wieśniak Marco Polo pojawił się w Chinach i zabrał to, co w swej głupocie uważał za przepis. Ale daliśmy mu jedynie chazeraj. Z kolumny B. dobry zachowaliśmy dla siebie. A z przepisu, który zabrał, dodatkowo usunęliśmy kilka ingrediencji.

Jeśli o mnie chodzi, żywię do makaronów dość ambiwalentne uczucia. Makaron szybko powoduje przesyt, i nie chodzi mi tu o wielkość porcji, a o częstotliwość spożywania. Jest to jedzenie na „od czasu do czasu”. Kiedyś jadałem makaron często. W latach studenckich: spaghetti z sosem złożonym z przecieru pomidorowego doprawionego czosnkiem i bazylią. W wersji z najtańszym makaronem, suszoną bazylią z hipermarketu i przecierem z dolnej półki, było to danie wybitnie ekonomiczne. Dziś też mógłbym często jadać makaron, zapewne codziennie, bo moja żona jest jego wielką miłośniczą. W naszym przypadku sprawdziło się powiedzenie, że droga do serca wiedzie przez żołądek (okazało się jedynie, że nie tylko do serca mężczyzny), bo jednym ze skutecznych sposobów na zdobycie względów mojej przyszłej małżonki był makaron z kurczakiem i pieczarkami, doprawiany tymiankiem, cytryną i czosnkiem. Swoją drogą – palce lizać.
Tak czy inaczej – makaron jadam. Czasem w wersji wyżej wspomnianej, czasem jako klasyczne bolognese, czasami z boczkiem i brokułami, carbonara czy wspominany jakiś czas temu – alla putanesca. Dziś zaś, dla odmiany, na sposób orientalny. Z kurczakiem, kiełkami fasolki mung, pekińską kapustą, grzybkami, przyprawiony sosem rybnym, sojowym, imbirem…
Jaka ewolucja dokonała się od czasów studenckich, kiedy to ideałem był obiad za złotówkę (swoją drogą – ideałem nigdy nie osiągniętym, porcja ‘prawdziwego’ obiadu zawsze kosztowała więcej). Od ryżu z sosem ze słoika i makaronu z przecierem pomidorowym, po eksplorację kuchni świata i kulinarne eksperymenty.
Dziwna sprawa z tym jedzeniem. Niby podstawowa potrzeba, ale sposoby jej zaspokajania mogą pretendować do miana sztuki. I jeszcze pisać o nim można!

8 komentarzy:

  1. Jedzenie to istotna część naszego życia. Makaron lubię, ale przyrządzony z sosem na mój sposób, bo strasznie zapycha i tak jak napisałeś, nie można jeść często. Włoska kuchnia nie jest moją ulubioną, ale cenię dania należące od kanonu tej kuchni.
    A czasy studenckie się tak zmieniły (albo to ja jestem nietypowym przykładem), że jednak prosty sos zawiera coś więcej niż przyprawy, a często w ramach "makaronu" robię lasagne :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Najwyraźniej jedzenie wraz z przyległościami) zaspokaja nie tylko podstawowe (według hierarchii potrzeb Maslowa) potrzeby ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Można się chyba nawet pokusić o tezę, że kwestia jedzenia wyrasta z dolnego piętra piramidy Maslowa i pnie się w górę, przechodząc przez wszystkie poziomy :-)
    Potrzebę bezpieczeństwa, przynależności czy uznania z powodzeniem można realizować przy stole. A jakim polem dla samorealizacji jest kuchnia - to wiedzą wszyscy gotujący, a przynajmniej gotujący z większą czy mniejszą pasją.

    OdpowiedzUsuń
  4. Mogłabym przybić piątkę z Twoją Żoną :) kocham makaron... mogę codziennie... uwielbiam z krewetkami :) jeśli chodzi o dziwność zaspokajania głodu... ostatnio doszliśmy do wniosku, że skoro we dwójkę jemy bardzo niewiele, to możemy jeść dobrze :) oczywiście bez przesady cenowej... ;) w żadną stronę... właśnie niedawno zjadłam śniadanie... ;p


    P.S.
    DH :) dziękuję Ci za wyjaśnienie ;) jestem winna wyjaśnienie i Wam... bo ja te zdjęcia "znalazłam" na którejś tam stronie grafiki google... nie tak od razu... na początku też było uroczo ;p

    OdpowiedzUsuń
  5. Jeśli mowa o ewolucji od czasów studenckich, to u mnie tak ewoluował naleśnik :) W czasach studenckich zawsze "suchy", fruwający nad patelnią pośród rozgadanej grupki przyjaciół...a teraz z kurczaczkiem, łosiem wędzonym, szpinaczkiem...kiedyś nie do pomyślenia :)))
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. Makaron w każdej postaci miażdży u mnie głównego przeciwnika rodem z WLKP - pyrę!

    Pozdrawiam kulinarnie, wakacyjnie też!

    OdpowiedzUsuń
  7. A - z pyrami to już inna historia... Niby taka pyra, ale jak ją dobrze zrobić, to daje rade! Dziś na przykład - młode ziemniaczki w mundurkach, ugotowane a później zapieczone z masełkiem czosnkowym. Palce lizać :-)

    OdpowiedzUsuń
  8. Jak sobie pomyślę, że dziś uwielbiam ślimaki, a kiedyś na samą myśl o nich mnie... mdliło, to aż strach pomyśleć, jak będzie wyglądała dalsza ewolucja! ;)

    OdpowiedzUsuń