Nie lubię kłócić się z żoną. Nie dlatego nawet, że kłótnie
same w sobie nie są przyjemne, niezależnie od tego, z kim się kłócimy. Z żoną
nie lubię się kłócić podwójnie, potrójnie nawet, nie lubię się z nią spierać a
to z tego powodu, że każdy spór rozpoczynam z pozycji z góry skazanego na
porażkę.
Kobiety mają ten wrodzony, niesamowity dar erystyczny,
który pomaga im każdy argument zbić, więcej – obrócić na swoją korzyść i
wykorzystać do pogrążenia oponenta. Wszystko potrafią wytłumaczyć a poza tym
słyszą tylko to, co chcą słyszeć i do tego – tak jak chcą słyszeć. Moja żona
jest kobietą stuprocentową, czasem nawet, mam wrażenie, dwustuprocentową, wolę
więc z nią w żadne spory, o ile to możliwe, nie
wchodzić.
Czasem jednak miarka się przebiera, czara przelewa, czasem
nawet tak spokojny, układny i bezkonfliktowy człowiek jak ja dochodzi do
miejsca, w którym musi powiedzieć stanowcze: dość!
Moja małżonka wyczytała ostatnio, że naukowcy (zapewne
amerykańscy) doszli do wniosku, że jemy za dużo mięsa. My – ludzie, albo My –
Naród, w każdym razie był to wniosek ogólny dotyczący większej zbiorowości.
„…Jemy za dużo mięsa” słyszę od żony i już wiem, do czego to zmierza. Mówię
więc tylko „mhhmm” i mam nadzieję, że temat się nie rozwinie. Gdzieżby tam! Po
chwili słucham już o wynikach badań, o tym, że nasz organizm nie jest
przystosowany do trawienia ilości mięsa, które zjadamy… Zjadamy… Zjadamy…
ZJADAMY?! W końcu nie wytrzymałem. Kto „my”? – pytam. Bo na przykład ja jadłem
w poniedziałek zupę i we wtorek, w środę jadłem końcówkę zupy, bo jakoś dużo
wyszło, a wczoraj naleśniki ze szpinakiem! I tego szpinaku z kolei wyszło jakoś
tak za mało, więc nie powiem, żebym się najadł!
To jest temat, w którym się z żoną nie zgadzamy. Ja lubię
mięso i nie najadam się czymś, w czym mięsa brakuje. Mam na uwadze miliony lat
ewolucji, która wyposażyła nas przecież w kły i siekacze i w odpowiednie
żołądki, które przecież nie są krowimi żołądkami przeżuwaczy. Mam też szacunek do tradycji. Tej
ogólnoludzkiej, bo czy nasi praprzodkowie nie osiągnęli mistrzostwa w polowaniu
na mamuty? Przecież nie robili tego tylko z pasji łowieckiej, ale po to, żeby
jeść mięso. I do naszej narodowej tradycji też mam szacunek. Polscy dobrzy
chrześcijanie pościli co prawda i przez czterdzieści dni poprzedzających
Wielkanoc mięsa sobie odmawiali, ale było to tylko podkreśleniem faktu, że na
co dzień mięso się jada a do rezygnacji z niego zmusić mogą tylko wyjątkowe
okoliczności. Nazywano tą rezygnację "umartwianiem się" i to też jest
istotny fakt.
Albo weźmy inny przykład – fragment, na który trafiłem
niedawno przy okazji lektury i który choć jest zapisem rozmowy będącej owocem
wyobraźni autora, to jednak doskonale oddaje polskie realia i polski pogląd na
świat:
- Włosi i Francuzi nie mają podniebień tak delikatnych jak
my, Polacy - rzekł z namaszczeniem Gideon Rokicki - między innymi dlatego, że mali mores /złe obyczaje/ każą im warzywami na
wiele sposobów przyrządzanymi się kontentować lub nawet pożerać jarzyny na
surowo, jakby byli krowami czy świniami, nie zważając na to, iż człowiek mięsem
przecież powinien się żywić, gdyż inaczej ciężko słabuje i nawet może umrzeć.
- Racja, panie bracie, racja - przyznał gospodarz. -
Przecież my, Polacy, i kapustę jemy, i kaszę, a i niejednego z nas arbuzem
kiedyś pewnie poczęstowano - uśmiechnął się i przymrużył oko - ale owoce i
warzywa są dla nas jeno dodatkiem do mięsiw, w których przyrządzaniu słuszny
prym wiedziemy na całym cywilizowanym świecie.
Staram się więc kultywować wielowiekową, narodową tradycję
i postępować w zgodzie z ludzką naturą. Nie po to wspinaliśmy się po
ewolucyjnej drabinie, nie po to zajęliśmy pierwsze miejsce w łańcuchu
pokarmowym, by dobrowolnie z niego teraz rezygnować.
Skoro temat już się pojawił, skoro dyskusja się wywiązała i
nawet przerodziła w sprzeczkę (bo może „kłótnia”, to słowo na tę okoliczność za
duże), to powiedziałem żonie, co mi leży na żołądku a raczej opowiedziałem o
tym, co mi na nim nie leży, choć powinno. I że jak wracam z pracy po całym
dniu, to zjadłbym chętnie jakąś konkretną kolację a nie sałatkę: kupkę liści,
pomidorka i oliwki. To nie jest jedzenie, to jest, co najwyżej, przystawka do
prawdziwego jedzenia.
Powiedziałem swoje, wysłuchałem kontrargumentów i znowu
miałem wrażenie, że nie osiągnąłem nic. Okazało się jednak, że tym razem coś
poszło inaczej, niż zazwyczaj. Okazało się to kilka dni później, kiedy wróciłem
do domu w porze późnej kolacji i ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu na stole
ujrzałem piękny widok: surowe mięso, surowe żółtko, cebulka posiekana drobno i
takoż spreparowany kiszony ogórek. Tatar – surówka prawdziwego faceta. Więcej,
surówka prawdziwego Polaka i prawdziwego człowieka.
Grunt to pielęgnować tradycje ;)
OdpowiedzUsuń