Nie będę jadł obiadu – słyszę. Aż się cały spinam. Stoję
przy garach od jakiejś godziny, lepię małe pulpeciki, spieszę się, bo późno się
robi, a tu nagle taki komunikat. Patrzę na skwaszoną minę Gucia i ręce mi
opadają.
Siedzimy
przy stole, patrzę jak Młody grzebie widelcem w talerzu. Nie będę jadł! W przedszkolu od takich kotletów to zwymiotowałem. Razem
z kolejnym kęsem mięsa przełykam bardzo brzydkie słowo. Staram się być
spokojny: To nie są takie kotlety, jak w
przedszkolu. Jadłeś takie niedawno i ci smakowały. Nic ci po nich nie było.
Argumenty trafiają w próżnię, Gucio coraz bardziej marszczy się i krzywi,
dłubie widelcem coraz intensywniej. Nie zjadł jeszcze ani kęsa.
Tytus
prosi o dokładkę. Czyli obiad jest jednak zjadliwy. Staram się być spokojny. Gucio
dłubie. Napięcie rośnie. Szlag mnie zaraz trafi.
Jedz – staram się ciągle spokojnie prosić.
Dużo mnie to kosztuje. Tytus kończy kolejny kotlecik, Gucio dłubie, nie je,
szlag mnie trafi już za chwilę. Nie będę
jadł! No rzesz ku...rde! Będziesz – mówię
– nie odejdziesz od stołu, dopóki nie
zjesz – mówię i nagle… Przypominam sobie jak sam siedziałem przy stole, nad
talerzem, na którym leżało coś, czego nie mogłem przełknąć. Próbowałem,
starałem się, ale nic to nie dawało. W ustach rosła mi kula nieprzełykanego czegoś
i tyle. Dłubałem w talerzu widelcem, żułem kulę i słuchałem, jak to nie odejdę od stołu, dopóki nie zjem.
Rodzice
czasem strasznie mnie wkurzali. Oni i ich wychowawcze metody, które bywały
bardzo uciążliwe. Patrząc z perspektywy czasu, niektóre z nich oceniam jako nie
aż takie straszne, inne – w dalszym ciągu jako koszmarną pomyłkę. Psychiki mi
co prawda nie zwichnęły (a przynajmniej – taką mam nadzieję – nie zanadto), ale
życie zatruwały. Kiedy sam zostałem rodzicem, przyjąłem pewne założenia. Pewnie
większość młodych rodziców tak robi: nie powtarzać błędów swoich starych (bo
przecież trzeba być realistą – odpowiednią przestrzeń zagospodarujemy własnymi
błędami, nie ma co ich więc mnożyć ponad miarę). A później codzienne życie
nabiera rozpędu, trzeba sobie jakoś radzić z kryzysowymi sytuacjami i założenia
pozostają założeniami, a metody, które się nasuwają jakoś tak same,
automatycznie, okazują się być metodami kiedyś, delikatnie rzecz ujmując,
bardzo nielubianymi.
Wariacka
sztafeta pokoleń.
A
może tylko ja tak mam? Oby nie, To by mnie stawiało w mało korzystnym świetle.
Reasumując wszystkie aspekty
kwintesencji tematu, dochodzę do fundamentalnej konkluzji: nie jest łatwo. Trzeba się na
każdym kroku pilnować i kontrolować te głęboko tkwiące schematy. Bo jak tak
dalej pójdzie, to rodzicielskie błędy zaczną się mnożyć, z pokolenia na
pokolenie, w tempie przyrostu geometrycznego. A to, zdecydowanie, nie byłoby dobre.