Ulicą małego miasteczka mknie trzech facetów na motocyklach. Skórzane kurtki, długie włosy wystające spod kasków. Mijają skrzyżowanie – z bocznej uliczki wyjeżdża kolejny motocykl, ustawia się w szyku. Po chwili sytuacja się powtarza – kolejne skrzyżowanie, kolejna maszyna dołącza do kawalkady. Po chwili widzimy sporą grupę pędzących przed siebie swobodnych jeźdźców, tworzących jedność, zwartych, zsynchronizowanych w tym swoim pędzie.
To scena z serialu Sons of Anarchy. Niby zwykły serial o złodziejach i policjantach, ale element motocyklowej wolności nadaje mu charakteru, powoduje, że chce się oglądać – dla tych właśnie scen, w których zarośnięci faceci jadą na motorach.
Pamiętam, kiedy pierwszy raz widziałem film Easy Rider. Chwytał za serce. Tak samo, jak Znikający punkt, w którym skazany na porażkę kierowca o swojsko brzmiącym nazwisku Kowalsky, mknął przez pustynię, niesiony przez konie mechaniczne i amfetaminę, na spotkanie przeznaczeniu. Easy Rider bardziej jednak pobudzał wyobraźnię. Motocykl, puste drogi, hippisowskie komuny, wiatr we włosach, rozmowy przy ognisku, przypadkowo poznani ludzie, z którymi chciało się gadać godzinami.
Dziś oglądam serial i myślę sobie…
Poczuć się wolnym podróżnikiem, spakować plecak i wyjść z domu – bez szczegółowego planu, bez zegarka, który przypomina, że zraz odjeżdża pociąg. Bez samochodu.
Miałem kiedyś plan. Stworzyłem go z przyjacielem. Byliśmy młodzi, wolni i na studiach. Chcieliśmy kupić motorynki (takie małe motorki marki ‘Romet’ – nie wiem, czy pamiętacie) i ruszyć nimi przez Polskę. Mielibyśmy kolana pod brodą (to raczej pojazdy dla dzieci lub krasnoludów), blaszane kucyki zamiast stalowych rumaków i ubaw po pachy. Chcieliśmy odwiedzić ulubione browary - miały nam wytyczyć trasę. Nic z pomysłu nie wyszło. Szkoda. Za mało swobodni byli z nas jeźdźcy.
Ale…
Kilka podróży odbyliśmy. Jedną szczególnie niesamowitą – dwa tygodnie ponad stopem, przez Polskę, Słowację, Czechy, kawałek Niemiec. Spakowałem się w wojskowy plecak ‘kostkę’ i wyruszyłem. Raz nas podwiozły dwie miłe Czeszki, raz ich rodak, który się przyznał, że jedzie bez prawa jazdy, bo mu je zabrali za jazdę po pijaku. Miły był. W aucie grała mu Metallica, podwiózł nas pod sam sklep – musieliśmy uzupełnić zapas piwa. Spaliśmy na ławce w Pradze, w akademiku w Bratysławie, w namiocie – gdzie się dało. Piękne chwile.
Ostatnio sobie przypomniałem. Wybrałem się z żoną na festiwal w Jarocinie. Przeforsowałem pomysł jazdy stopem. Co to była za radość – z plecakiem na plecach stanąć na poboczu, wyciągnąć rękę, wyprostować kciuk, czekać…
Plan był prosty, trasa opracowana. Wyszło inaczej. Zamiast w Gnieźnie, znaleźliśmy się w Poznaniu. Nieplanowana atrakcja – nie ma nic fajniejszego. Dojechaliśmy szybko i sprawnie. W życiu tak bezproblemowo nie jechałem stopem. Najpierw vanem, później tirem – i już byliśmy na miejscu. Z jednej strony fajnie. Z drugiej – zabrakło tego dreszczyku, kiedy patrzysz na kolejny (-nasty, -dziesiąty, -setny…) samochód, i nie wiesz, czy się zatrzyma. Zabrakło tego momentu, kiedy mogłem poczuć się prawie jak w powieści Jacka Kerouacka – z myślą, że przyjdzie mi nocować przy drodze ( bo w końcu jestem w drodze), rozbić namiot, wyjąć konserwy, popatrzeć na gwiazdy, napić się wina (no, może piwa), zasnąć z myślą, że jutro dojadę do celu. Albo i nie – też będzie dobrze.
Dojechaliśmy na festiwal, jak Swobodni jeźdźcy na nowoorleański Mardi Gras. A tam – święto muzyki, całodniowy relaks, słońce… wspominałem o muzyce? Piękna sprawa.
Dobrze tak sobie podróżować – bez zobowiązań, planów, czasowych ograniczeń. Dobrze czuć się wolnym, dobrze być swobodnym jeźdźcem, Włóczęgą Dharmy, po prostu włóczykijem.
Teraz siedzę w domu, oglądam serial. Jedno szczęście, że budzi odpowiednie tęsknoty.