Immanuel Kant wielkim myślicielem był. Nie pałam do niego jednak wielką sympatią. Zawiłość stylu profesora z Królewca jakoś mnie zawsze odstręczała. Nie wyobrażam sobie raczej, żeby usiąść z Kantem przy kominku i zrelaksować się przy Krytyce czystego rozumu i kieliszku wina. Chyba, że cierpiałbym się na bezsenność – w takiej sytuacji z lektury Kanta przy kominku mogłyby wyniknąć pewne korzyści. O tym akurat przekonałem się osobiście i mogę potwierdzić skuteczność metody. Na zajęciach dotyczących Kanta spałem regularnie – około piętnastej piętnaście, co środę, przez cały semestr, zaczynały mi ciążyć powieki; koleżanki i koledzy mieli ubaw, prowadzący zajęcia litościwie udawał, że nie widzi moich zawsze przegrywanych zmagań, polegających na próbie utrzymania głowy w pionie – jestem mu za to wdzięczny.
Rozum ludzki spotyka się w pewnym rodzaju swych poznań ze szczególnym losem: dręczą go pytania, których nie może uchylić, albowiem zadaje mu je własna jego natura, ale na które nie może również odpowiedzieć, albowiem przewyższają one wszelką jego możliwość napisał Kant. Nie byłem nigdy, jak już wspomniałem, wielkim miłośnikiem Kanta i nie zakładałem, że będę do jego dzieł ze szczególnym upodobaniem wracał, ostatnio jednak myśl o Kancie mi zaświtała – podczas, o dziwo, zakupów. W trakcie jednej z przedświątecznych wizyt w wielkim sklepie zadałem sobie mianowicie pytanie: po co? W tamtej chwili odpowiedź przewyższyła możliwości mojego rozumu, pytanie o sens zakupowego szaleństwa dręczyło mnie nadal, nie dawało się nijak uchylić. Postanowiłem się z nim zmierzyć z pomocą Immanuela.
Wyszło mi, co następuje:
Konieczność kupowania musi być niczym innym, jak swego rodzaju ideą regulatywną. Idea regulatywna to coś, co pomaga nam wyjaśnić zjawiska, których nie można by wyjaśnić nie odwołując się do tej idei. Mimo, że nie odnosi się ona do niczego, czego moglibyśmy empirycznie doświadczyć, to coś, do czego się odnosi, musi jednak istnieć. Inaczej pewne rzeczy nie miałyby sensu. I tak – wracając do zakupów – musi istnieć coś takiego, jak konieczność kupowania, jakaś kosmiczna determinanta (która zresztą nasila się w okresie przedświątecznym). Gdyby taka konieczność nie istniała, to czy biegałbym jak oszalały od sklepu do sklepu, oglądał, odhaczał kolejne punkty na liście, myślał o tych wszystkich rzeczach wiszących na wieszakach i leżących na półkach, podobnie zresztą, jak rzesze ludzi wokół mnie? Przecież to jakiś koszmar – w sklepach tłok, gdzieś tam przebija się świadomość, że coraz mniej czasu, nie mówiąc już o świadomości dotyczącej sum wydawanych pieniędzy. Co chwilę ktoś na mnie wpada, w kolejkach spędza się wieczność – mimo wszystko ciągnie nas na zakupy. Nie można tego fenomenu wytłumaczyć inaczej, jak tylko uznając, że istnieje jakaś konieczność. Konieczność kupowania. Paskudna, podstępna idea.
W całym tym sklepowym zabieganiu zaczęły mnie zawodzić moje aprioryczne czyste formy naoczności – poczucie czasu i przestrzeni. Już nie spełniały one swojej roli, takiej, jaką opisał Kant: nie pomagały mi porządkować danych zmysłowych. Wręcz przeciwnie, wprowadzały chaos. Wydawało mi się, że sklepowe alejki nie mają końca i że nigdy, ale to nigdy nie wylezę z ich labiryntu. Nie wiedziałem, co oglądam, czego szukam i gdzie jestem, oraz czy już tu byłem wcześniej.
Byłem bliski popadnięcia w lekkie szaleństwo, na szczęście do głosu doszedł imperatyw kategoryczny. Postępuj zawsze tak, żeby reguła twojego postępowania mogła stać się prawem powszechnym – tak mniej więcej brzmi jedna z jego reguł. Dobrze, pomyślałem. Należy dołożyć wszelkich starań, żeby się uspokoić. Co by było, gdyby wszyscy wariowali na zakupach? Nastał by chaos i anarchia. Uspokój się więc, chciałbyś przecież, żeby otaczali cię mili, spokojni, opanowani ludzie, bez obłędu w oczach.
W końcu się udało. Wyszedłem ze sklepu, uniosłem głowę – niebo gwiaździste było na swoim miejscu, czyli nade mną. Odetchnąłem z ulgą.