Obudziłem się
i wstałem. Nie jest źle – pomyślałem. Przecież dwudziesty pierwszy grudnia trwa
już od kilku godzin, a ja wstałem i jest normalnie. A przede wszystkim, w ogóle
jest: wszystko na swoim miejscu. Słońce świeci, śnieżek, choć w niewielkich
ilościach, zalega jednak na chodniku, samochód zamarzł, czyli wszystko jak
najbardziej w normie.
Ale jak będzie
dalej – kto wie?
W pracy jakaś
taka luźna atmosfera, wszyscy w świątecznym nastroju, łażą, śmieją się,
składają sobie życzenia. Ja więc też nic konkretnego nie robię, trochę zabijam
czas. W sumie nie chciał bym, żeby mnie Koniec Świata zastał przy robocie. Aż
tak tej roboty nie kocham, żebym chciał jej się oddając, żegnać się ze światem.
Czekam więc, aż miną te godziny, które muszę odsiedzieć, zanim się udam na
zasłużony świąteczny odpoczynek. Cały czas jednak spoglądam za okno – czy nie
widać żadnej łuny na horyzoncie? (skąd, nie widać nawet horyzontu, widać bloki
mieszkalne i łyse topole). A może kula świetlista na niebie? Kometa? Asteroida?
Nic z tych rzeczy.
W radio też
niby się nie przejmują, ale żeby tak całkiem nie poruszać tematu, to nie, mimo,
że przecież poważna stacja. A to jeden redaktor zażartuje o Kaesiu, a to jakiś
materiał puszczą o proroctwach tegoż dotyczących, a to znowu doniosą o tych, co
się ukryli w Meksyku albo na południu Francji. Na południu Francji jest podobno
taka wioska, co ma Koniec Świata przetrwać. Jakoś nie mogę sobie tego
wyobrazić. Że niby jak? – nie zostanie nic, tylko ta wioska? I co, będzie się
może unosić w przestrzeni, a dookoła nicość? To może jeszcze będzie się
wspierać na grzbietach słoni stojących na wielorybie…? Bez sensu. Ale ludzie
wierzą, albo udają, że wierzą, albo nie wierzą, ale tak na wszelki wypadek jadą
do tej wioski – że jeśli jednak pierdyknie, to oni nie wyjdą na frajerów, co
zlekceważyli zagrożenie i teraz ich nie ma. Będą, w tej zawieszonej w próżni
wiosce.
Jeszcze
zabawniej mają w Ameryce. Tam sobie co lepiej sytuowani obywatele wykupili
miejsca w schronach pod pustynią. Siedzą więc sobie dziś pod ziemią i czekają i
pewnie myślą, co będzie, jak wyjdą. Może myślą, że spotkają Mad Maxa. Albo, że
napadną ich hordy wygłodniałych zombi. Może niektórzy mają ze sobą w tych
schronach specjalną broń przeciw zombi. Podobno w Ameryce całkiem nieźle się
ostatnio sprzedają takie sprzęty.
Właśnie
sprawdziłem swój telefon. Zacząłem się zastanawiać: całe to zamieszanie stąd się
wzięło, że na dniu dzisiejszym kończy się kalendarz, który spreparowali
starożytni Majowie. Tylko co wynika z tego faktu, że ich kalendarz się kończy? Mój
na przykład jeszcze się nie kończy – w 2022 roku będę obchodził urodziny w
sobotę. Nie chce mi się sprawdzać, jak daleko w przyszłość wybiegli producenci
Samsunga, założyli jednak, że trochę czasu jeszcze mamy. Można im ufać mniej
niż Majom?
Mamy teraz
10:56. Zostało jeszcze kilkanaście godzin niepewności. Z drugiej strony – w
Nowej Zelandii za dwie godziny będzie już jutro. Co to dla nas oznacza? Że
jeśli za dwie godziny Nowa Zelandia będzie istnieć, to i my przetrwamy? A nie
powinno być czasem tak, że jak świat się skończy, to cały naraz, za jednym
zamachem? Tak by było sprawiedliwie. A może nie jesteśmy bezpieczni, póki
dzisiejszy dzień nie skończy się tam, gdzie Majowie ustawili ten swój feralny
kalendarz? Kto to wie?
Gdyby świat
się skończył, to w sumie sporo rzeczy by to uprościło. Nie było by problemów
finansowych, nie musiał bym już więcej skrobać rano zamarzniętego samochodu, żadnych
więcej stresów w związku z pracą, nawet świąteczne zakupy by mnie ominęły jak i
reszta świątecznego zamieszania… Z drugiej strony była by w tym spora
niesprawiedliwość. No bo sami spójrzcie: cały świat a przynajmniej jego
większość mogła już zobaczyć pierwszą część Hobbita,
a my nie. I gdyby mnie koniec świata pozbawił tej możliwości, byłbym
niepocieszony.
Patrzę więc za
okno, cały czas wszystko wygląda zupełnie normalnie. Albo jest tak, że nie
widzę po prostu, że staje się już,
jak pisał Miłosz, albo jednak nic się nie dzieje.
Coś mi mówi,
że powinienem postawić na to drugie.