wtorek, 5 stycznia 2016

Wegetarianie i rowerzyści, czyli o czytaniu ze zrozumieniem i co o tym mówi Pismo


Czytujesz czasem Biblię? Znam jeden fragment na pamięć, pasuje jak ulał do sytuacji… To oczywiście cytat z Pulp Fiction, fragment monologu Julesa Winnfielda. Skojarzyło mi się, bo ja też czytuję czasem Biblię i też znam jeden fragment, który pasuje jak ulał do naszej nieszczęsnej sytuacji polityczno – medialnej.
Obyś był zimny albo gorący! A tak, skoro jesteś letni i ani gorący, ani zimny, chcę cię wyrzucić z mych ust – te słowa z Apokalipsy św. Jana świetnie obrazują, jak to dziś u nas jest. Dziś trzeba się opowiedzieć i murem stać po jednej albo drugiej stronie barykady. Dziś wszyscy są gorącymi zwolennikami jednej z opcji i z zimną nienawiścią parzą na tych, którzy popierają opcję przeciwną. Prowadzi to do sytuacji, kiedy krytyka przyjąć może jedynie formę miażdżącą, totalną i pozbawioną pierwiastka konstruktywności. Żadna wypowiedź nie może być letnia, powiedzieć: „nie zgadzam się z tobą, choć w tym jednym punkcie możesz mieć rację” po prostu nie wypada, takie słowa ze wszystkich ust zostały wyrzucone.
Niedawno znowu gruchnęło, tym razem po wypowiedzi ministra spraw zagranicznych. Jak pisze jeden z tygodników, większość komentatorów nie może wyjść z podziwu jak w trzech zdaniach można obrazić aż tyle grup społecznych. Minister w rozmowie z niemieckimi dziennikarzami obraził osoby niereligijne, korzystające z odnawialnych źródeł energii, przedstawicieli innych ras i kultur a przede wszystkim wegetarian i cyklistów. Teraz więc wszyscy, którzy patrzą na ministra zza barykady, czują się obrażeni i na ministrze wieszają psy. Szymon Majewski, w ramach protestu, zrobił sobie nawet zdjęcie na rowerze, z kapustą na głowie i pietruszką w zębach.
Osobiście nie popieram ministra Waszczykowskiego i jego ekipy, ale czuję też coraz większą niechęć do tych, którzy ekipę rządzącą krytykują. Bo krytykują w sposób fanatyczny i ich fanatyzm coraz mniej odstaje od tego PiSowskiego. A przede wszystkim krytykują w sposób nieprzemyślany, krytykują dla zasady, krytykują wszystko, bo tak trzeba – nie wolno przecież być letnim.
Oto, co powiedział minister: Poprzedni rząd realizował tam (w mediach) określony lewicowy program. Tak jakby świat według marksistowskiego wzorca musiał automatycznie rozwijać się tylko w jednym kierunku - nowej mieszaniny kultur i ras, świata złożonego z rowerzystów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii i walczą ze wszelkimi przejawami religii. To ma niewiele wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami. A gdyby tak przyjrzeć się tej wypowiedzi obiektywnie? Przeczytać ze zrozumieniem i przeanalizować? Pokuśmy się o taki eksperyment.
Poprzedni rząd realizował tam określony lewicowy program – wypowiedź dotyczy działań poprzedniego rządu. Dotyczy też sytuacji w polskich mediach, które według obecnie rządzącej ekipy nie funkcjonowały tak, jak powinny (nie będziemy dociekać, ile jest racji w poglądach ministra, nie o to tu chodzi).
Tak jakby świat według marksistowskiego wzorca musiał automatycznie rozwijać się tylko w jednym kierunku. To zdanie odnosi się do sposobu myślenia członków poprzedniego rządu (rzeczywistego lub takiego, jakim go sobie wyobraża minister Waszczykowski – tego również nie będziemy tu roztrząsać). Przywołanie Karola Marksa ma spełniać dwie role: po pierwsze obrazującą. Dla Marksa ważna był idea postępu, który miał realizować się na przestrzeni dziejów. Postęp, dodajmy, dokonujący się według zasad dialektyki. Po drugie, przywołując niemieckiego filozofa, minister chciał zdeprecjonować poglądy i oparty na nich sposób działania swoich poprzedników. Marksa u nas mało kto zna, za to każdemu się kojarzy. Kojarzy się niestety z marksizmem – leninizmem, czyli nurtem tak zwanej filozofii, który z pierwowzorem niewiele miał wspólnego; kojarzy się także z komuną, Stalinem, Katyniem a jak z Katyniem, to i Smoleńskiem, czyli, jednym słowem kojarzy się źle.
jednym kierunku - nowej mieszaniny kultur i ras, świata złożonego z rowerzystów i wegetarian, którzy używają wyłącznie odnawialnych źródeł energii i walczą ze wszelkimi przejawami religii. Według ministra poprzedni rząd tak widział świat: multikulturowość ściera się z narodową jednolitością, uświadomieni ekologicznie rowerzyści walczą z zasmradzającymi atmosferę kierowcami samochodów, propagujący zdrowy, przemyślany styl życia wegetarianie współzawodniczą z prymitywnymi mięsożercami a religijni sceptycy z religijnymi fanatykami, przy czym, w myśl zasad Marksowskiej dialektyki ci pierwsi muszą wygrać, bo na tym polega dziejowy postęp; ci drudzy najpierw przejdą do lamusa, później, najpewniej, wyginą. Jest to, powtarzam, wyobrażony przez ministra sposób myślenia członków Platformy, kierującej do niedawna mediami. O tym sposobie myślenia wypowiada się minister, o sposobie myślenia, w którym wegetarianie i rowerzyści są jedynie przykładem. Innymi słowy – Waszczykowski nie mówi nic na temat wegetarian i rowerzystów a przedstawia jedynie swoje poglądy na temat cudzych poglądów, które by ich miały dotyczyć.
To ma niewiele wspólnego z tradycyjnymi polskimi wartościami – tak kończy się wywołująca wzburzenie wypowiedź ministra. Polacy są ciągle dość religijni, przynajmniej w myśl statystyk. Protestujemy, gdy chce nam się zakazać palenia węglem czy jego wydobywania – węgiel, wiadomo, fundament polskiej gospodarki. Tradycyjną polską potrawą ciągle jest schabowy z ziemniakami, gdy zaś od tradycji odchodzimy, to szturmujemy budki z kebabami. Uwierzcie, w weekendowe noce są pod nimi kolejki, nigdy zaś nie widziałem kolejki pod wegetariańską knajpą. Powiem jeszcze, że coraz częściej zdarza mi się stać w korkach, choć nie mieszkam w metropolii – ruch coraz większy, samochodów więcej… Rowery też są, ale nie występują masowo. Czy więc minister mylił się, mówiąc o wartościach, którym hołdują Polacy? Chyba nie aż tak bardzo.
Na koniec pytam więc – o co tyle krzyku? Kto został obrażony? Chyba tylko ten, kto nie potrafi słuchać uważnie i czytać ze zrozumieniem. A krzyczeć musi ten, kto za cholerę nie chce być choć trochę obiektywny, bo dziś przecież trzeba być gorącym albo zimnym, nigdy zaś letnim.


wtorek, 29 grudnia 2015

Born to lose, live to win czyli wspominki ku czci



Wczoraj, po siedemdziesięciu latach szalonego życia opuścił nas Lemmy Kilmister. Legenda, wcielenie rock’n’rolla, wiele by można powiedzieć, tylko po co? Lemmy, jaki był, każdy widział.
Przy tej smutnej okazji pozwalam sobie przypomnieć tekst, do napisania którego pan Lemmy mnie kiedyś natchnął.

piątek, 28 września 2012

Pedagogika według Lemmy'ego

Długo na to czekałem, aż wreszcie – wpadła mi w ręce Biała gorączka, autobiografia Lemmy’ego Kilmistera. Zacząłem dopiero lekturę, zapowiada się dobra zabawa. O dziwo, znalazłem też w książce coś, na znalezienie czego absolutnie nie byłem przygotowany. Okazało się, że Lemmy, gość, który od pól wieku żyje żywiąc się fajkami, Jackiem Danielsem i zimnym żarciem (nawet frytki potrafi jeść na zimno, o ile są tylko odpowiednio posolone) oraz grając rock’n’rolla ma coś, co nazwać możemy wyjątkową pedagogiczną intuicją.
Lemmy jako pedagog (i nie tylko jako pedagog, oczywiście), jest dość liberalny. Jest wyrozumiały, bo wie, jak się sprawy mają i doszedł do wniosku, że pewnych porządków nie należy starać się zmieniać, bo one i tak są niezmienne. Dzieci potrafią się wpakować w każde gówno, choć z drugiej strony dlaczego nie miałyby tego robić? To przecież ich praca – wkurzanie starych i spędzanie im snu z powiek, prawda? To jedna ze złotych myśli pana Kilmistera. Trzeba przyznać, że coś w tym jest.
Nie będę tu podejmować się analiz i prób zdefiniowania, czym może być każde gówno, w które mogą wpakować się dzieciaki. Każdy, kto miał z nimi do czynienia, będzie wiedział, o co chodzi, choć może nie użyje tak radykalnego określenia. Dzieci potrafią zrobić sobie wzajemnie krzywdę, bawiąc się w najlepsze. Albo ryzykować życiem, uciekając z bezpiecznego podwórka na niebezpieczną ulicę. Albo siać wokół siebie chaos i zniszczenie: łamać rzeczy, rozkładać je na części, gubić, smarować po nich pisakami, rozkładać po różnych miejscach, które absolutnie nie są do tego przeznaczone. Starzy się wkurzają i stresują (ja się przynajmniej wkurzam, czasem też stresuję). Próbują walczyć z dziecięcą tendencją do wprowadzania nieładu. Niepotrzebnie! – sugeruje Lemmy. Dzieci robią to, co do niech należy. Czas dzieciństwa, to przecież okres intensywnego poznawania świata. A że z tej intensywności czasem wynika chaos? Tak już świat jest skonstruowany.
Tyle tylko, że sytuację mamy tu trochę patową, bo o ile dzieci, robiąc to, co robią, wykonują tylko swoją robotę, o tyle „starzy” wkurzając się, podejmując próby ogarnięcia dzieciarni (co skutkuje czasem, albo i często spędzeniem sobie snu z powiek), też robią to, co do nich należy. Nie jest więc łatwo. Ale też nikt nie obiecywał, ze będzie.
Wkurzeni starzy, starając się wyciągnąć dzieciaki z gówna, w które się wpakowały, albo zapobiec wpadnięciu w nie, sięgają czasem po różnego rodzaju środki dyscyplinujące. Oczywiście wiadomo, że zasady muszą obowiązywać a dzieciom należy wytyczać granice, tyle tylko, że bez przesady! Wspominając swoje szkolne lata, kiedy to był dyscyplinowany na przykład przy pomocy drewnianej linijki, Lemmy pisze: Wtedy nauczyłem się kłamać. Dyscyplina uczy kłamstwa, bo jeśli nie skłamiesz, tkwisz po uszy w gównie[*].
Lemmy wygłasza pogląd na pierwszy rzut oka banalny, być może robiący wrażenie mało istotnego. Ale to tylko wrażenie. Moim zdaniem jest to zdanie o wielkiej wadze.
Jako dzieciak grałem z rodzicami w taką grę: Zdarzało mi się coś przeskrobać, wiadomo, jak każdemu. Najczęściej dochodziło do tego w szkole, bo w szkole byli koledzy a z kolegami, co też wiadomo powszechnie, przeskrobuje się łatwiej i przyjemniej. Miałem tego pecha, że w szkole, w której się uczyłem, pracowała moja mama i wiadomości o moim zachowaniu docierały do niej lotem błyskawicy. W domu sytuacja wyglądała tak: gdy zbroiłem coś, czego nie powinienem był robić, szybko się orientowałem, że rodzice o tym wiedzą, choć starali się udawać, że jest inaczej. Rozpoczynali rozmowę, niby na neutralny temat, ale szybko zaczynali zmierzać do sedna. Ja udawałem, że nie wiem, o co chodzi. Czyli – oni udawali, że nie wiedzą, co zrobiłem; ja udawałem, że nie wiem, że oni doskonale wiedzą i tylko udają, dodatkowo udawałem, że w ogóle nie wiem, o co chodzi, bo oczywiście nie chciałem się do niczego przyznać (zawsze, gdy wyczuwałem te nieszczere intencje, i lekko obłudne gierki szedłem w zaparte). Gdy nie było już możliwe udawanie, że mówimy o czymś innym, niż rzeczywiście mówiliśmy, po prostu zaprzeczałem: Co? Ja przecież nic nie zrobiłem! To był kolejny etap gry, w którym rodzice wiedzieli, że kłamię, i już nawet nie udawali, że nie wiedzą, ja zaś ciągle udawałem, że nie wiem, że oni wiedzą i że w ogóle nie wiem, w czym rzecz. Skomplikowane? No wiem, ale tak to właśnie u nas wyglądało: dziwne, dość opresyjne środki dyscyplinująco - wychowawcze, zamiast normalnej, szczerej rozmowy.
Słowa pedagoga Lemmy’ego sprawdzają się tu w stu procentach. Nauczyłem się kłamać jak z nut, wymyślać wiarygodne historie i dopracowywać ich szczegóły, żeby rodzice w czasie przesłuchania nie mogli mnie na niczym zagiąć. Nie był to oczywiście efekt, który mama i tata chcieli osiągnąć, to im się jednak niechcący udało. Myślę, że nie tylko im. Dlatego warto wziąć sobie do serca słowa Lmmy’ego. Myślę, że w pewnych okolicznościach można by je traktować nawet jako pedagogiczny aksjomat.
I tak oto założyciel najbardziej plugawego zespołu rockandrollowego na świecie okazał się być też pedagogiem.
Jaki ten świat jest zaskakujący!
Jaki ten rock’n’roll  jest wspaniały!


[*] Proszę mi uwierzyć, że do tego wszechobecnego gówna, które i tak należy do słów dość łagodnych, spośród tych, których zdarza się używać Lemmy’emu, można się przyzwyczaić po kilku stronach książki. Choć zdaję sobie sprawę, że takie ich nagromadzenie w jednym poście może razić. Cóż…

Słowa Lemmy'ego przytaczam za książką:  "Lemmy  - Biała gorączka.", wydaną przez poznańskie wydawnictwo  Karga

sobota, 26 grudnia 2015

O świątecznych rozmowach i tym, co może z nich wyniknąć


Święta – wiadomo – w dużej mierze polegają na siedzeniu przy stole. A że jesteśmy narodem nielubiącym czystej bezczynności, toteż siedząc musimy coś robić. Można rozmawiać, dyskutować, słowem fechtować, ale tu rodzi się niebezpieczeństwo również z narodowych cech wynikające. Bo narodem jesteśmy też rozpolitykowanym, nawet jeśli to rozpolitykowanie przejawia się li tylko w czczej gadaninie. Gadanina, gdy się rozwinie, to ramy dysputy zwykłej lubi przekraczać i w prawdziwą kłótnię się przeradzać. Dziady nasze, pradziady kończyły często taką polityczna debatę za szable chwytając i łby po szlachecku podgolone sobie rozbijając albo sztachety z płotu wyrywając i garbując wzajem swoje chłopskie grzbiety. Dziś debatujący kończą jedynie na wzajemnych docinkach, które nawet w rodzinie obrazą wielką mogą się skończyć. Tym bardziej, że czasy mamy takie, że różnice w poglądach potrafią w niemałą wrogość się przerodzić, szczególnie, gdy dotyczą rozmówców z różnych, że tak powiem, sortów pochodzących.
Tedy czasem lepiej nie dyskutować, a że robić coś jednak prócz siedzenia trzeba, to się je. I tak jak plemię Hobbitów, plemię  Polan od śniadania pierwszego przesadza się do drugiego, potem do obiadu, podwieczorku, kolacji, podkurku – cały czas świąteczny może nam upłynąć na jednej wielkiej biesiadzie.
Problem w tym, że z każdym kolejnym skończonym daniem, rośnie sterta brudnych garów, z którą w końcu, chcąc nie chcąc, ktoś musi się uporać.
W naszej świątecznie wielopokoleniowej rodzinie największą postępowością wykazała się babcia stwierdzając, że na kolejne święta, to już będzie mieć zmywarkę. Żona moja w tym czasie ustawiona przy kuchennym zlewie, zmywała akurat własnoręcznie. Widok ten natchnął mnie i pozwoliłem sobie na żart. Taki mianowicie, że nam maszyna niepotrzebna i tu, odwołując się do Wieszcza, popłynąłem wierszem:

Jest do zmywania naczyń osobna niewiasta,
Nazywa się Zmywarka; ta przywozi z miasta
Płynów przeróżnych butle – Fairy i Ludwiki
I zna tajne sposoby oraz różne triki,
Którymi tłuszcz usuwa jak i inne brudy
Choć ją czasem kosztuje to niemało trudu.


Poetyckie me wysiłki spotkały się z aplauzem nie tak aż wielkim, jakbym oczekiwał. Rymy zgrabne i zgłosek trzynaście, jak Adam przykazał, ale żart głupi. Lepiej było mi może z ojcem pogadać o szaleństwach prezesa i nocnych harcach jego pretorian pod wodzą Ministra Antoniego. Kłótnia by była, ale przynajmniej by mnie to ustrzegło przed widmem inwestycji, remontów i innych kuchennych rewolucji.

wtorek, 8 grudnia 2015

Spory z żoną, czyli jak zjeść surówkę prawdziwego faceta




Nie lubię kłócić się z żoną. Nie dlatego nawet, że kłótnie same w sobie nie są przyjemne, niezależnie od tego, z kim się kłócimy. Z żoną nie lubię się kłócić podwójnie, potrójnie nawet, nie lubię się z nią spierać a to z tego powodu, że każdy spór rozpoczynam z pozycji z góry skazanego na porażkę.
Kobiety mają ten wrodzony, niesamowity dar erystyczny, który pomaga im każdy argument zbić, więcej – obrócić na swoją korzyść i wykorzystać do pogrążenia oponenta. Wszystko potrafią wytłumaczyć a poza tym słyszą tylko to, co chcą słyszeć i do tego – tak jak chcą słyszeć. Moja żona jest kobietą stuprocentową, czasem nawet, mam wrażenie, dwustuprocentową, wolę więc z nią w żadne spory, o ile to możliwe,  nie wchodzić.
Czasem jednak miarka się przebiera, czara przelewa, czasem nawet tak spokojny, układny i bezkonfliktowy człowiek jak ja dochodzi do miejsca, w którym musi powiedzieć stanowcze: dość!
Moja małżonka wyczytała ostatnio, że naukowcy (zapewne amerykańscy) doszli do wniosku, że jemy za dużo mięsa. My – ludzie, albo My – Naród, w każdym razie był to wniosek ogólny dotyczący większej zbiorowości. „…Jemy za dużo mięsa” słyszę od żony i już wiem, do czego to zmierza. Mówię więc tylko „mhhmm” i mam nadzieję, że temat się nie rozwinie. Gdzieżby tam! Po chwili słucham już o wynikach badań, o tym, że nasz organizm nie jest przystosowany do trawienia ilości mięsa, które zjadamy… Zjadamy… Zjadamy… ZJADAMY?! W końcu nie wytrzymałem. Kto „my”? – pytam. Bo na przykład ja jadłem w poniedziałek zupę i we wtorek, w środę jadłem końcówkę zupy, bo jakoś dużo wyszło, a wczoraj naleśniki ze szpinakiem! I tego szpinaku z kolei wyszło jakoś tak za mało, więc nie powiem, żebym się najadł!
To jest temat, w którym się z żoną nie zgadzamy. Ja lubię mięso i nie najadam się czymś, w czym mięsa brakuje. Mam na uwadze miliony lat ewolucji, która wyposażyła nas przecież w kły i siekacze i w odpowiednie żołądki, które przecież nie są krowimi żołądkami przeżuwaczy.  Mam też szacunek do tradycji. Tej ogólnoludzkiej, bo czy nasi praprzodkowie nie osiągnęli mistrzostwa w polowaniu na mamuty? Przecież nie robili tego tylko z pasji łowieckiej, ale po to, żeby jeść mięso. I do naszej narodowej tradycji też mam szacunek. Polscy dobrzy chrześcijanie pościli co prawda i przez czterdzieści dni poprzedzających Wielkanoc mięsa sobie odmawiali, ale było to tylko podkreśleniem faktu, że na co dzień mięso się jada a do rezygnacji z niego zmusić mogą tylko wyjątkowe okoliczności. Nazywano tą rezygnację "umartwianiem się" i to też jest istotny fakt.
Albo weźmy inny przykład – fragment, na który trafiłem niedawno przy okazji lektury i który choć jest zapisem rozmowy będącej owocem wyobraźni autora, to jednak doskonale oddaje polskie realia i polski pogląd na świat:
- Włosi i Francuzi nie mają podniebień tak delikatnych jak my, Polacy - rzekł z namaszczeniem Gideon Rokicki - między innymi dlatego, że mali mores /złe obyczaje/ każą im warzywami na wiele sposobów przyrządzanymi się kontentować lub nawet pożerać jarzyny na surowo, jakby byli krowami czy świniami, nie zważając na to, iż człowiek mięsem przecież powinien się żywić, gdyż inaczej ciężko słabuje i nawet może umrzeć.
- Racja, panie bracie, racja - przyznał gospodarz. - Przecież my, Polacy, i kapustę jemy, i kaszę, a i niejednego z nas arbuzem kiedyś pewnie poczęstowano - uśmiechnął się i przymrużył oko - ale owoce i warzywa są dla nas jeno dodatkiem do mięsiw, w których przyrządzaniu słuszny prym wiedziemy na całym cywilizowanym świecie.
Staram się więc kultywować wielowiekową, narodową tradycję i postępować w zgodzie z ludzką naturą. Nie po to wspinaliśmy się po ewolucyjnej drabinie, nie po to zajęliśmy pierwsze miejsce w łańcuchu pokarmowym, by dobrowolnie z niego teraz rezygnować.
Skoro temat już się pojawił, skoro dyskusja się wywiązała i nawet przerodziła w sprzeczkę (bo może „kłótnia”, to słowo na tę okoliczność za duże), to powiedziałem żonie, co mi leży na żołądku a raczej opowiedziałem o tym, co mi na nim nie leży, choć powinno. I że jak wracam z pracy po całym dniu, to zjadłbym chętnie jakąś konkretną kolację a nie sałatkę: kupkę liści, pomidorka i oliwki. To nie jest jedzenie, to jest, co najwyżej, przystawka do prawdziwego jedzenia.

Powiedziałem swoje, wysłuchałem kontrargumentów i znowu miałem wrażenie, że nie osiągnąłem nic. Okazało się jednak, że tym razem coś poszło inaczej, niż zazwyczaj. Okazało się to kilka dni później, kiedy wróciłem do domu w porze późnej kolacji i ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu na stole ujrzałem piękny widok: surowe mięso, surowe żółtko, cebulka posiekana drobno i takoż spreparowany kiszony ogórek. Tatar – surówka prawdziwego faceta. Więcej, surówka prawdziwego Polaka i prawdziwego człowieka.

środa, 25 listopada 2015

Jak postanowiłem zostać idiotą


W starożytnych Atenach, w czasach, gdy panowała tam świeżo wymyślona demokracja narodziło się pojęcie idioty. Słowo, które dziś kojarzy nam się z intelektualnym niedomaganiem, pierwotnie miało inne znaczenie i określało tych obywateli demokratycznego polis, którzy choć mogli, nie zajmowali się sprawami państwa, nie interesowali ustalaniem praw, nie uczestniczyli w zgromadzeniach ludowych i w ogóle woleli skupiać się na własnych, prywatnych sprawach. Mając na uwadze ten źródłosłów zastanawiam się poważnie, czy nie podjąć czasem postanowienia, by od dziś na dobre zidiocieć.
Demokracja narodziła się w dawnych Atenach i tam, od razu, znalazła sobie zagorzałych krytyków. Jednym z nich był Sokrates, który choć twierdził inaczej, to swoje jednak wiedział. A wiedział między innymi to, że ustrój, w którym o dobru państwa decydują a przynajmniej współdecydują ignoranci, by nie rzec po prostu: głupcy, nie może być najlepszym z możliwych ustrojów a prawdopodobnie dobry nie jest ani trochę. Sokrates tak się przejął swoimi obserwacjami, że postanowił na współobywateli wpłynąć choćby tym, że im uświadomi ignorancję i da przez to, być może, do myślenia. Niestety okazało się, że ta świadomość nie była Ateńczykom do niczego potrzebna a budzona na siłę przez Sokratesa zaczęła kłuć i uwierać. Zamiast pozbyć się niewygodnej świadomości przez wyeliminowanie stanu rzeczy, który jej odpowiadał, Grecy postanowili pójść na skróty i pozbyć się Sokratesa, co też skutecznie uczynili.
Zapędziłem się jednak w dygresję, niepotrzebnie, bo podejrzewam, że historia Sokratesa jest większości z grubsza znana. Rzec chciałem tyle, że niedostatki demokracji dostrzegano od początku jej istnienia. Platon, którego Sokrates zdążył natchnąć, zanim go poczęstowano kielichem z cykutą, napisał opasłe tomiszcze zatytułowane Państwo, w którym kreśli wizję ustroju politycznego zgoła różnego od demokracji i sporo od niej lepszego. Czy lepszego faktycznie – tu można dyskutować i dyskutuje się, wyciągając czasem dość ciężkie argumenty łącznie z takim, że Platon zarysował w swym dziele wizję pierwszego totalitaryzmu, który się urzeczywistnił w pełni w postaci dwudziestowiecznego niemieckiego nazizmu i radzieckiego komunizmu. W to nie będziemy tu wnikać.
Piszę to całe wprowadzenie by dojść do takiego oto punktu w którym stwierdzam: dziś też mamy demokrację. Co gorsza, przez wieki eksperymentów ludzkości nie udało się wpaść na lepszy pomysł zorganizowania państwa tak, by żyło się w nim przyjemnie, bezpiecznie i w poczuciu, że w koło panuje ogólna sprawiedliwość i nikomu się niepotrzebna krzywda nie dzieje. Mamy demokrację, większość więc wybiera i decyduje na podstawie tego, co się rzeczonej większości wydaje lub co jej wmówiono lub zaprezentowano jako ładniejsze. Sokrates, gdyby żył, wciąż łapałby się za głowę i dziwił, że przez wieki nic, ale to nic się nie zmieniło. Jeśli wielu ludzi wierzy w to samo, wtedy łatwo dojść do wniosku: jedzmy gówna, przecież miliony much nie mogą się mylić! – napisał kiedyś Waldemar Łysiak. U nas wielu uwierzyło, że zmienić trzeba cokolwiek, a że imię tych wielu było Większość, przeto wybrali i zmienili.
Jak wybrali, tak mamy. Ministra obrony, który jest historykiem, histerykiem i w wymyślaniu spisków bije na głowę Dana Browna; pomaga mu i doradza dwudziestoletni emo-boy, świeżo po maturze. Ministrem sprawiedliwości jest co prawda prawnik, ale bez żadnego doświadczenia w zawodzie, bo prawnikiem jest z wykształcenia, za to z zawodu, od zawsze, politykiem. Ministrem też zresztą już był, ale go odwołano. Minister transportu stracił prawo jazdy za notoryczne łamanie przepisów drogowych. Czyli ma jakieś doświadczenie, nawet praktyczne. Minister kultury jest za to wykształconym ekonomistą. I socjologiem. Pewnie więc sobie wykalkulował, że cenzura na dłuższą metę się opłaci, przynajmniej w kwestiach społecznych. Ministrem środowiska jest myśliwy, czyli człowiek obcujący z naturalnym środowiskiem, przynajmniej weekendowo i w sezonie. Pewnie nie raz i nie dwa przemarzł do szpiku kości, gdy dzieci z czworaków zamarudziły z nagonką, nic więc dziwnego, że nie wierzy w globalne ocieplenie.
Tak oto mamy, bo lud wybrał i… teraz narzeka. Lud niestety zapomniał, że kiedyś już tak mieliśmy i że może lepiej by było do minionego stanu rzeczy nie wracać. Zapomniał, albo chciał przekornie pokazać, że ci wszyscy starożytni filozofowie duby smalone bredzili i że do tej samej rzeki wejść dwa razy, owszem, można. No to żeśmy weszli.
W całym tym zamieszaniu, galimatiasie i żenującym chaosie coraz trudniej się połapać, coraz trudniej doszukać się śladowych chociaż ilości sensu a mi osobiście coraz trudniej wykrzesać choć odrobinę zapału, żeby się angażować, choćby śledząc, słuchając, czytając i starając się być na bieżąco. Coraz łatwiej mi za to puszczać mimo uszu, przechodzić do porządku dziennego i twierdzić, że mnie nie dotyczy. Coraz łatwiej mi, jednym słowem, popadać w zidiocenie. W klasycznym oczywiście, jak najbardziej greckim i w pełni ateńskim znaczeniu tego słowa.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Die soft czyli plastikowa pułapka i inne atrakcje




Czytałem niedawno artykuł o współczesnym ojcostwie. O tym, że dzisiejsi ojcowie są zdecydowanie różni od własnych ojców. Dlaczego? Bo angażują się w opiekę nad dziećmi i w ich wychowanie. Potrafią przewinąć bobasa, wstają w nocy, gdy zaczyna płakać, kąpanie niemowlaka to już typowo ojcowskie zajęcie. Tatusiowie chodzą też z dziećmi na spacery, przesiadują z nimi w parkach i na placach zabaw, pchają wózki, dźwigają nosidełka i w ogóle nie postrzegają spędzania czasu z dziećmi jak zadania na kursie survivalu.
Kiedyś ojcowie wracali z roboty, jedli obiad przygotowany przez żonę po czym zajmowali się typowo męskimi sprawami, takimi jak siedzenie na kanapie, ewentualnie majsterkowanie albo naprawianie małych fiatów i polonezów, jeśli akurat byli ich szczęśliwymi posiadaczami. To trochę dziwne, bo kiedyś ojcowie nie pracowali w korporacjach, kończyli zmianę o piętnastej czy szesnastej i nie mieli nic więcej do roboty, przynajmniej jeśli chodzi o kwestie zawodowe. Dziś trzeba siedzieć po godzinach, dbać o wyniki, wyrabiać normy albo przynajmniej sprawiać wrażenie niesamowicie zaangażowanych w pracę, jakby poza nią życia nie było. A mimo to tatusiowie w końcu statusieli i chodzą na wywiadówki oraz odrabiają ze swoimi dziećmi lekcje, grają z nimi w piłkę i wożą na dodatkowe zajęcia. To ciekawe, ale nie będę się tu starał wyjaśniać tego fenomenu.
Chcę powiedzieć tyle, że tekst, o którym wspomniałem zaskoczył mnie, podobnie jak inne wypowiedzi na ten temat, utrzymane w podobnym tonie. Ja swoje dzieci przewijałem już na sali poporodowej, operacja ta zakończyła się sukcesem, choć nie miałem żadnego doświadczenia. Po prostu dotarło do mnie, że skoro dzieci przewijać trzeba, to trzeba i już, nie ma rady. Przewinąłem. Wstawałem w nocy, kąpałem, pchałem wózek, gotowałem zupki i było to całkiem naturalne, nie przyszło mi do głowy, że mogłoby być inaczej. Nie przyszło mi też do głowy, że robię coś na tyle niezwykłego, że ktoś mógłby chcieć o tym napisać w gazecie albo przeprowadzić ze mną wywiad jako z ojcem prezentującym jakąś niezwykłą postawę.
Inna sprawa, że z bycia nowoczesnym ojcem, można wyciągnąć pewne korzyści. Nagle okazuje się, że tyle fajnych rzeczy można robić, takich, których na pewno by się nie robiło, gdyby nie dzieci. Takie na przykład oglądanie filmów. W życiu bym nie poznał nowego wcielenia Supermana czy Spidermana, gdyby Chłopaki nie dostali płyt z filmami na urodziny. A że dostali, to obejrzałem i ja i całkiem nieźle się bawiłem. Albo książki – przeczytałem ponownie Hobbita, przebrnąłem przez dwie trzecie Władcy pierścieni, aktualnie połykam kolejny tom przygód Harrego Pottera. Świetnie się przy tej lekturze bawię i z niecierpliwością czekam żeby się dowiedzieć, co będzie dalej. Ćwiczę też przy okazji emisje głosu oraz rozwijam zdolności aktorskie, bo czytam oczywiście głośno. Jeśli chodzi o Harrego Pottera, to oglądam też ekranizacje kolejnych części i też mam z tego frajdę. A gdyby nie dzieci, to ani bym książek pani Rowling nie przeczytał ani filmów nie obejrzał, bo teraz jestem już przecież „starszy i poważniejszy i lektury mam trochę mądrzejsze”.
Ale książki i filmy to nie wszystko!  Niedawno odwiedziła mnie siostra ze swoim niespełna dwuletnim synkiem. Pogoda była marna a dzieciaki rozpierała energia, zapakowaliśmy je więc do samochodu i pojechaliśmy do wielkiej sali zabaw. Za moich czasów na placach zabaw stały huśtawki i blaszane zjeżdżalnie, z których strach było zjeżdżać (bo były strasznie zardzewiałe), chyba że rowerem. Wciągnąć rower po drabince a później zjechać nim w dół – to był wyczyn! Dziś „plac zabaw” to zupełnie co innego. Wielkie konstrukcje, rusztowania sięgające dwóch pięter, drabinki linowe, tunele z plastiku, zjeżdżalnie w formie spiralnych rur. Chłopaki ruszyli do zabawy a ja za nimi, bo najmłodszego trzeba było mieć na oku. Tak się przynajmniej wydawało. Plastikowe tunele mają to do siebie, że ich średnica pozwala dwulatkowi pokonać je w pozycji prawie wyprostowanej. Ja musiałem się czołgać. W środku jest strasznie gorąco i czuć skarpetkami. Pokonywanie tuneli jest więc męczące i po kilkunastu minutach uganiania się za dzieciakami czułem się jak John McClean w tunelach wentylacyjnych szklanego biurowca. Dodatkowo okazało się, że chłopaki, z najmłodszym włącznie, nie potrzebowali żadnego nadzoru – świetnie radzili sobie sami, sprawnie orientując się z kolorowym labiryncie. Ale i tak bawiłem się przednio.
Może więc cały sekret polega na tym, że my, tatusiowie dwudziestego pierwszego wieku, jesteśmy po prostu bardziej dziecinni, niż nasi ojcowie, którzy w pewnym momencie musieli definitywnie dorosnąć, bo chybotliwe huśtawki i zardzewiałe zjeżdżalnie nie wytrzymały by już ich ciężaru? Przygody misia Kolargola, Uszatka i Bolka i Lolka też w pewnym wieku już nie bawią a ojcowie sprzed trzydziestu lat nie mieli alternatywy w postaci uniwersum Marvela. Siadali więc na kanapie, oglądali Dziennik Telewizyjny, później 07 zgłoś się, a trudno to było robić z dziećmi. Dziś można wydorośleć, ale zostawić sobie jednocześnie margines na cieszenie się z dziecinnych rozrywek. Ot i cała tajemnica. Miło jest po prostu wpaść od czasu do czasu w plastikową pułapkę i uwolnić się z niej, zjeżdżając wielką, zakręconą plastikową rurą.

środa, 28 stycznia 2015

Guma, którą tak lubię, wraca w wielkim stylu, czyli jak dziecinnieję i dlaczego mi z tym dobrze




Guma, którą tak lubicie wraca w wielkim stylu! – o tajemniczym wpisie tej treści, na tweeterowym koncie Davida Lyncha donosiły ostatnio media. Oczywiście fani od razu domyślili się, o co może chodzić: Miasteczko Twin Peaks wróci! Nie powiem, żeby mnie ta informacja jakoś szczególnie poruszyła, bo mówiąc szczerze nie byłem nigdy fanem serialu.
Nie byłem fanem Miasteczka Twin Peaks, bo być nie mogłem. Dlaczego? Ano dlatego, że jak mawialiśmy w czasach, kiedy wielbicielem serii można było zostać, „mama mi nie kazała”. Takie już panowały w moim domu zasady – pewne filmy nie były przeznaczone dla dzieci i koniec. Tak  więc „mama mi nie kazała” oglądać Miasteczka, podobnie jak Policjantów z Miami i paru jeszcze innych produkcji, które oglądały wszystkie inne dzieciaki. Byłem przez to trochę upośledzony społecznie, kiedy bawiliśmy się na ulicy w policjantów, nie wiedziałem, kim mam być. Tym czarnym czy tym drugim? A może był tam jeszcze ktoś trzeci, w kogo mógłbym się wcielić?
Nie wiedziałem, ilu wartych zainteresowania policjantów było w Miami, kogo w kolejną środę aresztował Kojak, miałem mgliste tylko wyobrażenie o tym, kim jest Freddy Kruger no i w ogóle nie  miałem pojęcia, o co chodzi z całym tym Czerwonym Karłem, Zabójcą Bobem i agentem Cooperem.  Nie miałem, jednym słowem, o czym gadać z kolegami.
I nagle, po latach, postanowiłem nadrobić.
Śledzę już drugi sezon Twin Peaks, wiem kto zabił Laurę Palmer i czekam z niecierpliwością na rozwój wydarzeń oraz na powrót w wielkim stylu tej gumy, którą i ja polubiłem. To jednak nie wszystko. Skoro już wspomniałem o trudach mojego dzieciństwa, to powiem jeszcze, że nie mieliśmy odtwarzacza video, nawet w czasach, kiedy mieli go już prawie wszyscy. To mnie bardzo ograniczało. Moje zaległości się piętrzyły, moja ignorancja rosła. Wyobrażacie sobie, żeby w roku 1995 mieć trzynaście lat i nie wiedzieć kim jest Rambo? Ile ja musiałem nakręcić, żeby wyjść jakoś z twarzą, kiedy podwórkowe rozmowy schodziły na tematy kultury. Tak się wtedy wyćwiczyłem w lawirowaniu, że mógłbym dziś zostać doradcą pani premier w tych kwestiach.
Nigdy na przykład nie oglądałem Gwiezdnych Wojen, poza pierwszą częścią. Nigdy, aż do teraz. Bo oto pojawił się pretekst, żeby nadrobić i tą haniebną zaległość. Moda na rycerzy Jedi wybuchła w przedszkolu, przeniosła się do podstawówki i tym sposobem obejrzałem sagę od początku do końca z moimi Chłopakami. Nadrabiam, jednym słowem, straconą część dzieciństwa. Może powinienem, jak w piosence, być starszy i poważniejszy i filmowe zainteresowania mieć trochę mądrzejsze, ale cóż – siłą rzeczy z lekka dziecinnieję. Obejrzałem nowego Supermana i Spidermana, zaznajomiłem się z Kapitanem Ameryką, choć nigdy nie byłem fanem komiksów i nigdy mnie nie pociągali goście w trykotach (poza facetami, których w rajtuzy ubrał Mel Brookes). Co więcej, wróciłem też do lektur, na które, mógłbym się wydawać, jestem jednak za stary. Głośno odczytałem Chłopakom Hobbita i ponad dwie trzecie Władcy pierścieni. Teraz zaś jestem na etapie Harrego Pottera. Co wieczór odczytuję rozdział, Gucio słucha z wypiekami na twarzy i analizuje. Wiesz, ja teraz spać nie będę mógł przez tą komnatę tajemnic. Ciekawe, co w niej jest. Muszę przyznać, że ja też byłem ciekaw, co w niej jest oraz kiedy Harry to coś znajdzie i pokona. I czy zbiegły więzień Azkabanu dopadnie młodego czarodzieja? Jak zakończy się kolejny mecz quidditcha? Takie dziecinne myśli zaprzątają mi czasami głowę. I całkiem mi z tym dobrze.