Tata zapytał
mnie, kiedy rozmawialiśmy przez telefon, czy kosiłem już trawnik, bo on owszem.
Ja swojego jeszcze w tym roku nie skosiłem, choć zaczyna się dopominać kontaktu
z kosiarką po ostatnich deszczach i słonecznych dniach. Przypomniały mi się
przy tej okazji moje niegdysiejsze boje z trawnikiem, którego koszenie było
moim obowiązkiem. Dom rodziców stoi na podwójnej działce i trawy jest wokół
niego sporo. Doprowadzanie jej raz w tygodniu do stanu, który zadowalałby tatę
było koszmarem mojej młodości.
Kiedyś,
czytając Z szynką raz Charlesa
Bukowskiego trafiłem na ten fragment:
Kosiarka i maszynka do wyrównywania brzegów
stały już na podjeździe domu. Ojciec pokazał mi, co z nimi robić.
- Weźmiesz kosiarkę i przeciągniesz nią w tę
i z powrotem po trawniku, raz przy razie. Tu wysypiesz trawę z worka, jak
będzie pełny. Kiedy już przejedziesz trawnik wzdłuż, to zaczniesz jeździć w
poprzek, jasne? Najpierw z północy na południe, potem z zachodu na wschód. Zrozumiano?
- Tak.
- I nie rób takiej nieszczęśliwej miny, bo
cię tu zaraz unieszczęśliwię! Jak już przystrzyżesz trawnik, to się weźmiesz za
wyrównywanie brzegów. Brzegi wyrównuje się małym ostrzem. O, tym! Pamiętaj, że
masz wjechać aż pod żywopłot, żeby mi ani jedno źdźbło nie sterczało!
Oj, jak ja rozumiałem ból młodego
bohatera książki. Mój tata też tak miał. Raz
przy razie –wydawał instrukcje a później od czasu do czasu podchodził
sprawdzać, czy na pewno dokładnie je wypełniam. A na koniec i tak znajdował
jakieś niedokoszone miejsce, jakiś kilkucentymetrowy pasek trawy dłuższej niż na
reszcie trawnika. Musiałem wysłuchać, jaką to odwaliłem fuszerkę.
Oczywiście
szybko znienawidziłem koszenie trawy, podobnie, jak grabienie liści jesienią i
inne przydomowe obowiązki. Zarzekałem się w duchu, że sam będę kiedyś mieszkał
w bloku i będę miał święty spokój – żadnego koszenia, pielenia i grabienia.
Dziś patrzę z
dystansem na swoje niegdysiejsze cierpienia, będące powodem nerwów i przyczyną
złorzeczeń. Dziś regularnie (no, w miarę regularnie) koszę własny trawnik i
jestem szczęśliwy, że go mam i mogę kosić.
Skończyłem
właśnie tegoroczne wiosenne porządki w ogrodzie. Posprzątałem, przyciąłem
drzewka. Mamy cztery kępy bzu, pięknego, podwójnego, białego i fioletowego. W
tym roku złapałem za sekator i pousuwałem wszystko, co zbędne – od ziemi aż po
najcieńsze czubki najwyższych gałązek. Nie ma żadnych zbędnych, jednorocznych
odrostów, żadnych suchych pozostałości zeszłorocznych kwiatów – wszystko jest
perfekcyjne. Gołe, poskręcane pnie już niedługo zwieńczy kwitnąca kopuła. Przerzedziłem
też sosnę, którą wsadzałem cztery lata
temu. Wtedy był to krzaczek sięgający mi do kolan. Dziś to drzewko, które
przerasta mnie o dobrych dwadzieścia centymetrów. Wyciąłem kilka niepotrzebnych
gałęzi ze starej jabłoni. I kilka z rozłożystego orzecha, który znowu zaowocuje
mi w tym roku materiałem na pyszną nalewkę.
Opanowanie bzu
zajęło mi ponad dwa tygodnie, w czasie których skakałem po drabinie, gdy tylko
miałem wolną chwilę. I wiecie co? Bardzo miło spędzałem czas na tym skakaniu.
To był prawdziwy relaks. Podobnie wędrowanie z kosiarką – za zachodu na wschód
czy w innym kierunku. Dziś to już nie jest przykry obowiązek.
Z tatą
rozmawiam czasem o całym tym przycinaniu, koszeniu, o nawożeniu i o tym, że pod
jabłonią za żadne skarby nie mogę dohodować się bujnej trawy. Nie rośnie tam i
już. Za mało słońca.
Już nie
rozpamiętuję tych dawno minionych sobotnich godzin, które spędziłem na
przepychaniu kosiarki. Zastanawiam się tylko, dlaczego tata sam nie kosił
trawnika, nie wykorzystał tej okazji, żeby przez chwilę mieć święty spokój, odciąć
się od domowego zgiełku monotonnym buczeniem silnika.