wtorek, 28 grudnia 2010

O czytaniu

Bylibyśmy gorsi, niż jesteśmy, bez dobrych książek, które czytamy – powiedział tegoroczny noblista w dziedzinie literatury, Mario Vargas Llosa w mowie, którą wygłosił po odebraniu nagrody. Cała mowa dotyczy książek. Traktuje o pisaniu, ale przede wszystkim o czytaniu. I o tym, jakie pożytki mamy z czytania książek.
Czytanie zmieniało sen w życie, a życie w sen, kładło w zasięgu małego człowieczka, jakim byłem, wszechświat literatury, mówi Llosa dalej. Mówi prosto i jasno o tym, co czują wszyscy, którzy kochają książki. Dostajemy przecież za ich pośrednictwem dostęp do wszechświata – do różnych miejsc, różnych czasów. Ale i do różnych życiorysów i do różnych przeżyć i poglądów bohaterów.
Każdy, kto poczuł kiedyś, gdy siedział pochylony nad książką, dreszcz podniecenia, wie, o czym mówi Llosa. Pamiętam chwile, kiedy sam czułem takie dreszcze po raz pierwszy. Wtedy sam nie czytałem jeszcze książek. Czytała mi mama. Przygody Winnetou, Tomka Wilmowskiego – miałem sześć, może siedem lat. Do pierwszych samodzielnych lektur byłem raczej przymuszany (Plastusiowy Pamiętnik jest niezapomnianą traumą), ale w końcu odkryłem książki dla siebie i ich czar zaczął działać w pełni. Włos się jeżył i ciarki przechodziły, kiedy w  środku nocy czytałem Miasteczko Salem. Zmieniony w wampira chłopiec drapał i stukał w okno swojego niedawnego przyjaciela, prosząc by ten zaprosił go do środka – ja za moim oknem słyszałem szepty i drapanie w szybę. Z zapartym tchem śledziłem poczynania komandosów, którzy po pionowej skalnej ścianie wspinali się do bunkrów Nawarony. Zaśmiewałem się do łez odkrywając kolejne interpretacje paragrafu 22. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że administracja i urzędnicy – ci wojskowi i ci cywilni, ci wtedy i teraz, u nich i u nas – nie różnią się tak bardzo. Dziś śmiech nad Paragrafem jest już innym śmiechem.
Teraz jestem starszy i poważniejszy, i lektury mam trochę mądrzejsze – mówi pan Waldek w piosence Kultu. Tak to chyba jest, że sięgamy po coraz to nowe książki i mamy względem nich coraz to nowe oczekiwania. I pewnie inne mamy przemyślenia związane z lekturą. Metoda, jaką czasem posługują się literaturoznawcy, historycy, filozofowie, zwana hermeneutyką zakłada, że im więcej wiemy, tym więcej jesteśmy w stanie zrozumieć z czytanego tekstu. I że nasza wiedza wpływa na to, jak tekst odczytujemy. Otwiera nas na metafory, na treści, które są w tekście ukryte. Oraz – że teksty korespondują ze sobą, że pełne są wzajemnych odwołań i odniesień. O tym, że tak jest, przekonujemy się na każdym kroku. Jeśli ktoś czytał Zamek i Proces, lepiej zrozumie powiedzenie „kafkowska sytuacja”, które samo też jest przecież swego rodzaju tekstem kultury, całkiem zresztą bogatym w treść, jeśli się w nie zagłębić. Jeśli ktoś trafił na odpowiednie opowiadanie Jorge Luisa Borgesa wie, że sławę może przynieść grafomańskie rozwinięcie cudzego pomysłu, jak to było w przypadku pana Coelho i jego Alchemika.
Dobra literatura przerzuca mosty między różnymi ludami i ludźmi. Budząc rozkosz, cierpienie czy zdumienie, łączy nas ponad dzielącymi nas językami, wierzeniami, przyzwyczajeniami, obyczajami i przesądami. To znowu pan Llosa. Michał Bachtin a po nim Milan Kundera pisali o czymś jeszcze – że literatura nas poucza i to lepiej, niż filozofia, etyka, religia, poucza o tym, co dobre a co złe. Bachtin, który stworzył pojęcie powieści polifonicznej, moc literatury widział w tym, że autor, który dopuszcza do głosu swoich  różnych bohaterów (stąd polifoniczność, wielogłosowość), zaopatrując ich jednocześnie w odmienne światopoglądy i punkty widzenia i każąc się kierować różnymi wartościami, ukazuje czytelnikowi możliwe alternatywy oraz określone konsekwencje czynów. Pozwala uczyć się na błędach, których nikt realny nie musiał popełniać.
Książki dają dystans. Za ich pośrednictwem przeżywamy sytuacje, które nas bezpośrednio nie dotykają. A kiedy spotykają nas problemy podobne do tych, o których czytaliśmy, łatwiej je ocenić i znaleźć rozwiązanie, łatwiej też ocenić, na ile są poważne. Na to pozwala właśnie zdystansowanie.
Pamiętacie, dlaczego stary Jorge z Imienia Róży spalił klasztorną bibliotekę a wcześniej wysłał kilku współbraci na przyspieszone posiedzenie sądu ostatecznego? Chciał zapobiec rozprzestrzenieniu się idei Arystotelesa, zawartej w pracy O śmiechu. Filozof śmiech chwalił, stary zakonnik bał się go, bo jak mówił śmiech wyzwala ze strachu przed diabłem,  odrywa na jakiś czas od strachu, jest sztuką, która unicestwia strach. Choć zaglądając do Paragrafu 22 śmieję się, jak powiedziałem inaczej, niż w wieku piętnastu lat, to jednak się śmieję i ten śmiech mi pomaga za każdym razem, gdy muszę nisko nachylić się przed urzędniczym okienkiem i poprosić o odpowiedni formularz, którego wypełnienie pozwoli mi na otrzymanie kolejnego formularza. Bo nie taki urzędas straszny – w gruncie rzeczy, całkiem nawet śmieszny!

wtorek, 21 grudnia 2010

Najmniejsze państwo


Bohater Matki nocy, powieści Kurta Vonneguta, opowiada o tym, jak to stworzył z ukochaną kobietą własne państwo, o terytorium nie przekraczającym rozmiarami powierzchni łóżka, zamieszkałe przez dwójkę obywateli. Był to sposób na odcięcie się od rzeczywistości, która przyjemna nie była, biorąc pod uwagę, że dwuosobowe państwo tkwiło w środku Niemieckiej Trzeciej Rzeszy i ogólnej wojennej zawieruchy.

Das Reich der Zwei, nasze państwo dwojga, miało swoje terytorium, którego zazdrośnie broniliśmy, a które sięgało niewiele poza granice naszego wielkiego małżeńskiego łoża.
Piękny, miękki, sprężysty mały kraik z Helgą i mną jako górami.
A ponieważ w moim życiu miłość miała jakiś sens, jakimż ja byłem zapalonym geografem! (…)
Natomiast poza suwerennym terytorium naszego dwuosobowego państwa gadaliśmy jak wszyscy patriotyczni szaleńcy wokół nas.
Ale to się nie liczyło.
Liczyło się tylko jedno.
Dwuosobowe państwo.

Piękne, prawda?

Trudne to były czasy, ale każde czasy mają swoje trudności, w każdych jest się – jeśli się uprzeć – od czego odcinać (choć ‘kalibru’ trudności pewnie nie należy porównywać). Refleksja po przeczytaniu fragmentów książki Vonneguta jest taka: można żyć w swoim świecie, można żyć swoim życiem i może to wystarczać. Powinno wystarczać. Można zredukować swój świat do domu, rodziny (skoro już nie można tylko do łóżka i jednego współobywatela, a to na pewnym etapie jest już niewykonalne, przynajmniej do czasu szczęśliwej emerytury) i nimi przede wszystkim się zajmować i na nich się skupiać – wszystko inne może być nie koniecznym dodatkiem.
Niestety – nawet najmniejsze państwa dotyka dziś to, czego bohaterowie Matki nocy nie musieli brać pod uwagę, mianowicie globalizacja. Nie można się tak do końca odgrodzić. Trzeba prowadzić dyplomatyczne gry ale przede wszystkim odbierać informacje o świecie spoza granic – na napływ tych informacji jesteśmy skazani a na ich ilość i jakość nie mamy wpływu.
Ja żyję w dość spokojnym państewku. Mamy oczywiście swoje zamieszania, powodowane, w ostatnim czasie szczególnie, przez ‘ruchy młodzieżowe’. Czasem zdarzają się wizyty zagranicznych gości, czasem daje o sobie znać ministerstwo finansów, które zwraca uwagę na większą lub mniejszą dziurę w budżecie. Ale w ogólnym rozrachunku sytuację wewnętrzną mamy stabilną.
Pozostaje kwestia ekspansji związanej z globalizacją, która dotyka szczególnie sfery kultury. W dziedzinie kultury prowadzimy określoną politykę. Inwestujemy w kulturę, ale uważnie dobieramy tą, w którą będziemy inwestować. Można nam pewnie zarzucić niedemokratyczne podejście. Nie będziemy komentować tych zarzutów.
Nie funkcjonuje u nas zjawisko telewizji. Na tym przykładzie najłatwiej unaocznić mechanizmy globalizacji. Ostatnio za pośrednictwem mediów (choć pomijamy telewizję, to jednak korzystamy z przeróżnych źródeł informacji) dotarła do nas wiadomość, że Paulina wygrała Top Model. Nie wiemy za bardzo, co to jest Top Model (nie wiemy nic ponad to, co udało się uzyskać naszym specjalistom – mocą dedukcji). Nie wiemy również, kim jest Paulina. Podobno nikim szczególnym. Nie mniej jednak informacja dotarła do nas i krąży w eterze. Podobnie jak ta, że Anna Mucha traci kobiecą figurę, a Julia Roberts powinna przejść na emeryturę, bo ma cellulit.
Dawanie przyzwolenia na panoszenie się takich informacji i nadawanie im dużej wagi nie jest zgodne z naszą linią ideową. Nie mniej jednak postępowe stronnictwa zaczynają przebąkiwać, że być może wspomniane ruchy młodzieżowe, które – niedawno jeszcze raczkujące – cały czas rozwijają się i rosną w siłę, zażądają wkrótce dostępu do źródeł informacji dotąd u nas nieobecnych. Wiemy o tym, że członkowie tych ruchów wcześniej czy później rozwiną kontakty międzynarodowe. Pojawi się pytanie o to, jak ustosunkować się do treści, które Młodzi poznają od swoich zagranicznych kolegów. Do tych wszystkich Transformersów, Pokemonów, Justina Bibera i Teletubisiów (co do których mamy szczególnie mieszane uczucia, od czasu homoseksualnej afery, której echa dotarły do nas za pośrednictwem Wielkiej Machiny zwanej Komputerem, lub potocznie – Starym Gratem Chodzącym Głośniej Niż Pralka). I czy ruch młodzieżowy na tyle oddali się od ideałów starszego pokolenia, że jego przedstawiciele zażądają możliwości partycypowania w zdobyczach globalnej kultury, typu You Can Dance, Masz talent, Taniec z gwiazdami, czy wyżej wymieniany Top Model? Czy globalne gwiazdy, zagoszczą na naszym firmamencie?
Przedstawicielom starszych pokoleń w naszym niewielkim narodzie włos się jeży na głowie – zwłaszcza tym, którzy są konserwatystami w kwestiach kultury. Ale jako że zdobycze demokracji doceniają u nas wszyscy, nawet konserwatyści zakładają, że w budżecie znaleźć się kiedyś będą musiały środki na zakup i podłączenie anteny oraz opłaty abonamentów.

sobota, 18 grudnia 2010

Ekonomia pracy (na przykładzie pracy drogowców)

Zasypał nas śnieg. Dla wszystkich jest to, a przynajmniej bywa czasami, jakąś uciążliwością (może poza dziećmi, w tym i moimi, które ze śniegiem mają styczność, gdy się w nim tarzają, lub gdy jadą po nim na sankach – przeze mnie ciągniętych – krzycząc „ypciej! ypciej!!”). Ze śniegiem jako źródłem uciążliwości walczy się. Osobliwie robią to również drogowcy. Jednego widziałem dziś na moim osiedlu. Jechał wielką spycharką i chyba tą spycharką próbował walczyć ze śniegiem. Wychodziło mu szczerze mówiąc – nie za bardzo. Do tego stopnia, że gdy mnie minął, nie widziałem absolutnie żadnej różnicy w nawierzchni, po której szedłem przed chwilą, a po której on jeszcze nie przejechał, a tą po której właśnie szedłem, a którą on właśnie opuścił. Może dlatego, że łopatę spycharki miał uniesioną na taką wysokość, że zahaczał nią tylko o najwyższe kupki śniegu? Można by się zastanawiać, po co w ogóle jeździł w takim razie po osiedlu emitując spaliny do atmosfery. Czyżby walczył z zimą przyspieszając efekt cieplarniany? Może o to im chodzi?
Z drogowcami to w ogóle jest sytuacja dość specyficzna. Niedługo (trzymam się tej myśli, że niedługo to nastąpi…) zima minie i nastanie sezon pozimowego reperowania nawierzchni dróg. Obserwowałem kiedyś, jak przebiega proces takiego reperowania. Polega ono na zaklejaniu dziur, masowo pojawiających się, gdy z szos znika śnieg nagromadzony podczas zimy. Dziury łatane są przez czteroosobowe ekipy, z których każda wyposażona jest w: 1 – ciągnik z przyczepą, 2 – zestaw łopat, 3 – spalinową nie wiem jak to się nazywa, użyję więc nazwy ‘ubijarka’ (być może jest to wyrówniarka albo wyrównywarka). Proces łatania dziur przebiega następująco: Ekipa podjeżdża do dziury, zasypuje ją żużlem, zalewa asfaltem albo czymś jeszcze innym, w każdym razie masą o trwałości przewidzianej, nie wiedzieć czemu, góra na rok. Następnie masa jest rozgarniana tak, by wypełniła całą dziurę w jezdni, na koniec zaś jest ubijana mechanicznie ubijarką (lub wyrównywana wyrówniarką albo wyrównywarką).  Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie szczegóły tego procesu, które zaraz opiszę, uwzględniając podział na role (musimy pamiętać, że zadanie łatania dziur przewidziane jest do wykonania drużynowego – przez cztery osoby).
Po kolei. Ekipa podjeżdża do dziury (dodam tylko, że swoje obserwacje poczyniłem przyglądając się ekipie łatającej dziurę, kiedy jednak do niej dojeżdżałem, jechałem po dziurawej nawierzchni, a kiedy ją minąłem, również wpadałem w dziury, pojawia się więc pytanie o kryteria ustalania kolejności łatanych dziur). W tym czasie trzy osoby siedzą na przyczepce, bo nie mają przecież nic do roboty podczas jazdy. Gdy ciągnik staje przy dziurze, która ma być zasypana, kierowca ciągnika może się odprężyć, bo gdy ciągnik stoi w miejscu, on nie ma przecież nic, czym mógłby się zająć. Pracę zaczyna robotnik na stojący na przyczepce – zrzuca on masę mającą wypełnić dziurę w jezdni do tej dziury. Dwaj jego koledzy stoją z boku i patrzą. Gdy masa jest już na swoim miejscu, facet na przyczepce opiera się o swoją łopatę i patrzy, jak jego kolega dotąd stojący bezczynnie rozgarnia wypełnienie równomiernie po całej powierzchni ubytku w asfalcie. Drugi z robotników dotąd stojących bezczynnie nadal stoi bezczynnie. Kierowca nadal odpoczywa. Gdy masa jest już rozłożona tak, jak być powinna, rozkładający ją robotnik opiera się o łopatę, przyłączając się tym samym do odpoczywającego kolegi na przyczepce i do kierowcy. Czwarty robotnik odpala swoją spalinową ubijarkę (wyrównywarkę lub wyrówniarkę) i zaczyna ubijać masę wypełniającą dziurę. Gdy masa jest już ubita, panowie ładują się na przyczepkę, kierowca kończy fajrant i ekipa dziarsko jedzie do kolejnej dziury. Najczęściej nie ma daleko. Na miejscu proces zaczyna się od nowa.
„Czy rozumiesz choć trochę logikę tych czynów?” – pyta Kazik Staszewski w jednej ze swoich piosenek. Logiki działań drogowców nie rozumiem. Jaką logiką  się kierują  i  czy w ogóle jakąś – nie wiem. Przynajmniej czasami zabawnie jest popatrzeć.

czwartek, 16 grudnia 2010

Nie wytrzymam! Permanentna… manipulacja!


Aromamarketing. Właśnie poznałem nowe słowo. Aromamarketing. Jest on częścią tak zwanego marketingu sensorycznego. To dla mnie też nowe wyrażenie, choć znając znaczenie słowa ‘marketing’ i ‘sensoryczny’, mógłbym się domyślać i znaczenia całości. Aromamarketingu jednak chyba bym nie wydedukował.
Wchodzimy do sklepu (nie oczywiście osiedlowego sklepiku, raczej wielkiego marketu), a tam pachnie szarlotką. Pięknie pachnie: jabłka, cynamon, ciepłe jeszcze ciasto, takie prosto z piekarnika, takie, jak piekła mama albo babcia, kiedyś, dawno, kiedy byliśmy dziećmi… Pojawiają się wspomnienia rodzinnego domu, świątecznej atmosfery, miłych, może najmilszych, jakie przeżywaliśmy chwil. Pojawiają się bardziej lub mniej wyraźnie, bardziej lub mniej uświadomione, ale gdzieś tam kiełkują. Na to liczą specjaliści od marketingu, aromamarketingu. Liczą też na to, że porwani wspomnieniami kupimy bombkę. Albo lepiej – zestaw bombek, światełka na choinkę, samą choinkę, jabłka, cynamon, mąkę i jajka, żeby sobie przypomnieć też i sam smak dzieciństwa. Przy okazji pewnie jeszcze całą masę rzeczy, które będziemy mijać szukając mąki i cynamonu. Musimy szukać, bo sklep przemeblowano właśnie i porządek, do którego się przyzwyczailiśmy diabli wzięli.
Usłyszałem o aromamarketingu w radio. O taktykach handlowych, które się nazywa różnymi zgrabnymi słowami, na różne sposoby, byle nie po imieniu. Kiedy pachnie nam wanilią, jesteśmy podobno skłonni kupować więcej jedzenia – wanilia sprawia, że nabieramy apetytu. Biura podróży pachną olejkami do opalania i mokrymi ręcznikami – takimi z plaży, leżącymi na piasku i schnącymi w słońcu. Gdyby ktoś nie był zdecydowany na wykupienie wycieczki, układ nerwowy, który odbierze zapachy i przetworzy je – bez udziału świadomości –  pomoże mu podjąć decyzję.
Zdarzyło się Wam kiedyś wpaść na szybę? Mnie osobiście nie, ale mojemu koledze tak. W drodze ze szkoły zawsze przechodził przez ‘dziurę’ w przystanku autobusowym. Ktoś kiedyś wybił szybę i przystanek przez długi czas pozbawiony był bocznej ściany. Kolega zwykle przechodził przez tą właśnie ścianę, a właściwie przez ramę, w której ściany nie było. Aż pewnego razu ściana pojawiła się. Wstawiono szybę. Kolega niestety tego nie zauważył i wlazł prosto w szybę. My mieliśmy kupę śmiechu, on rozbity nos. Ale – do czego zmierzam: do tego, że często nie zdajemy sobie sprawy, jaki wpływ mają na nas ‘przezroczyste’ i przez to niewidoczne rzeczy i jakie potrafią być dla nas groźne.
Oczywiste jest, że zapach ciasta z jabłkami większości z nas miło się kojarzy. Ale to, co jesteśmy w stanie zrobić pod wpływem tych skojarzeń, to już inna sprawa. Ktoś zauważył oczywistość, której większość nie dostrzega i wykorzystał ją, za pomocą zapachu nakłaniając nas do wydania większej ilości pieniędzy.
Uodporniliśmy się w pewnym stopniu na reklamę. Nie wierzymy tym wszystkim uśmiechniętym paniom, które doczyszczają, wybielają, domywają, usuwają i nie mają zaparć; tym panom, którzy są szczęśliwi i tacy… fajni, bo właśnie kupili nowy samochód i w ogóle się nie pocą, przez całe dwadzieścia cztery letnie, upalne godziny – ani trochę. Nie wierzymy, ale sami chcemy być fajni. Dobrze wyglądać, robić wrażenie na otoczeniu. Podobają nam się ludzie, którzy mają taką zdolność. No właśnie. Jeśli nie można przez prostą reklamę, spróbujmy przez prosty przykład! Tak narodziło się pojęcie oraz wręcz zawód trendsettera. Dajmy komuś coś, żeby pokazał ludziom, jakie to efektowne. Wtedy ci ludzie przyjdą do nas i kupią to coś, bo też będą chcieli być efektowni i przyciągać spojrzenia. Łapiemy się na takie sztuczki. Dajemy sobą manipulować.
Dostałem ostatnio w sklepie bon. Zapłaciłem przy kasie sto złotych z haczykiem i od pani wręczającej mi paragon usłyszałem, że mogę z tym paragonem podejść do stolika i odebrać bon. Odebrałem – na dziesięć złotych. „Jakby nie mogli nam dziesięciu złotych odliczyć po prostu od rachunku” – skomentowała sytuację moja żona. Ano – nie mogli by, a właściwie pewnie by i mogli, ale czy by im się to opłacało? Jeszcze bym to dziesięć złotych wydał gdzie indziej. A tak – wrócę z bonem. Tylko co ja kupię za dziesięć złotych? Do tego przed świętami? Wrócę z bonem i zrobię kolejne zakupy za stówkę, albo i lepiej. I to im się opłaci. „Oj tam – dali nam dziesięć złotych” – mówi na to żona. Nie dali – zainwestowali. „Ty w ogóle w ludzi nie wierzysz i w życzliwość” . W ludzi to może i wierzę, ale w życzliwość korporacji, to raczej nie bardzo. „Ale za korporacjami stoją ludzie”. Za korporacjami stoją analizy finansowe i plany wynikowe.
Wesołych świąt!

poniedziałek, 13 grudnia 2010

O kupowaniu prezentów


Obdarowywanie jest sztuką, w okresie przedświątecznym nader przydatną. Istnieją w tej dziedzinie, jak w każdej dziedzinie sztuki, prawdziwi artyści, istnieją też doskonali rzemieślnicy, którzy choć nie obdarzeni ponadprzeciętnym talentem, własną pracą i zaangażowaniem doszli w dziedzinie dawania prezentów w rejony bliskie perfekcji. Są też tacy, którzy talentu nie posiadają i w rzemiośle nie chcą się wprawiać, idą więc na łatwiznę i nabywają bony upominkowe w sieciowych sklepach. Jest też grupa pretendentów do miana artysty. To te osoby, co do których, o ile mamy ich w kręgu swoich bliskich, mamy nadzieję, że zachowały paragony z przedświątecznych zakupów i że udostępnią nam je wraz z prezentem. I że zakupiły rzeczony prezent w sklepie, który przyjmuje zwroty i umożliwia wymianę towarów.
Artyści mają łatwo – prezenty od nich zawsze mile zaskakują i gdy je dostajemy, uświadamiany sobie nagle, że mieliśmy silną potrzebę, by mieć to właśnie, co zostało nam podarowane, tylko…nie wiedzieliśmy o tym. Łatwo mają ci, którzy robieniem prezentów nie zawracają sobie głowy, bo nie mają na to czasu. Wręczają bony, kupony czy gotówkę i sprawę uznają za załatwioną. Łatwo mają też ci, którzy myślą, że zawsze robią prezenty doskonałe, czyli pretendenci do miana artystów. Zwykle nie zauważają nawet, że radość obdarowanego jest udawana. Często nie zauważają też źle skrywanego zawodu czy zaskoczenia, z rodzaju tych nie koniecznie miłych zaskoczeń.
Najgorzej mają ci, którzy się starają, mimo że nie należą do nielicznego grona wybrańców obdarzonych boskim darem, którym w prezentowych zakupach pomaga natchnienie. Przedstawicielom tej grupy, a jest ona stosunkowo licznie reprezentowana, podczas wybierania prezentów zawsze towarzyszy stres i niepewność co do trafności dokonanych wyborów. Trzeba sobie jednak poradzić. I dobrze jest przyjąć jakąś określoną, konkretną strategię.
Strategie planowania prezentowych zakupów możemy najogólniej podzielić na czynne i bierne. Strategie czynne są bardziej angażujące, ale i skuteczniejsze. Bierne natomiast nie wymagają wielkiego zaangażowania, opierają się na  przypadku, oczekiwaniu szczęśliwych trafów oraz zbiegów okoliczności.
Spośród strategii czynnych wyróżnijmy kilka. Pierwszą niech będzie obserwacja uczestnicząca. Wymaga ona by osoba, która ją stosuje, spełniła kilka warunków. Przede wszystkim cenna możliwość spędzania czasu z osobą, która ma zostać obdarowana. Stosując obserwację uczestniczącą towarzyszymy tej osobie podczas wizyt w sklepach, zwracamy uwagę na oglądane przez nią rzeczy, zapamiętujemy rozmiary, kolory i modele, dokładnie wsłuchujemy się w komentarze, żeby oddzielić rzeczy, które na prawdę się podobają od tych, które jedynie wzbudziły zainteresowanie. Wymagana jest  tu oczywiście pewna, czasem spora dawka cierpliwości. Można jednak w końcu wypatrzyć coś, co do czego będziemy mieć pewność, że ucieszy obdarowaną osobę.
Inną z czynnych strategii wybierania prezentów jest taka, która stanowi pewne odwrócenie obserwacji uczestniczącej, i polega na tym, że sami poszukujemy odpowiedniego prezentu podczas wspólnych zakupów z osobą, którą chcemy obdarować, jednocześnie – na bieżąco – zasięgając jej opinii co do naszych ewentualnych wyborów. Jest to strategia o tyle skomplikowana, że wymaga pewnych umiejętności manipulacyjnych, a czasem i aktorskich; daru do odwracania uwagi, do subtelnego podpytywania. Informacje trzeba przecież zdobyć niejako mimochodem, czyli tak, żeby osoba, która nam ich udziela, nie wiedziała o tym.
Jeszcze inną strategią jest aktywne poszukiwanie z wykorzystaniem posiadanych informacji. Polega ona na tym, że prezentu szukamy sami, bazując na tym, co wiemy o preferencjach kandydata do obdarowania, lub na informacjach, które sami możemy zdobyć. Jest to strategia obciążona największym ryzykiem dokonania nietrafnego wyboru, nie zakłada bowiem bieżącej weryfikacji ewentualnych decyzji. Stosująca tą strategię osoba sama przetrząsa sklepy, zakładając, że jeśli COŚ znajdzie, to będzie wiedział, że to właśnie TO; sprawdza – jeśli ma taką możliwość, czym interesował się ostatnio adresat podarunku. Można na przykład wykorzystać historię przeglądarki internetowej lub przeprowadzić rozeznanie wśród rodziny i znajomych.
Jeśli chodzi o strategie bierne, stanowią one właściwie wariacje na temat wyżej opisanych, tyle, że z góry zakładają minimum zaangażowania. Sprowadzają się do odwiedzania sklepów, z nadzieją, że coś się trafi, do czekania, aż osoba, która ma otrzymać prezent, sama wspomni o czymś, co jej się ostatnio spodobało, lub o czymś, co by jej się przydało. Strategie bierne mogą okazać się skuteczne, pod warunkiem jednak, że ma się sporo szczęścia. A na szczęście, jak wiadomo, wpływu nie mamy.

środa, 8 grudnia 2010

Oksymorony

Lubimy sprzeczności. Lubimy, albo być może po prostu zaakceptowaliśmy to, że mnóstwo ich nas otacza. Dowodem na to niech będzie fakt, jak wiele oksymoronów weszło do naszego codziennego języka. Niedługo zapalimy przy  świąteczno – sylwestrowych okazjach zimne ognie; dzieciom kupujemy ciepłe lody, kiedy za zimno jest na zimne; niektórzy z nas piją bezkofeinową kawę a jeszcze inni miłośnicy perwersji – o zgrozo – bezalkoholowe piwo.
Żyjemy w świecie dość niejednoznacznym, więc oksymoron może stać się nie tylko środkiem stylistycznym i retoryczną figurą, ale skutecznym sposobem opisu rzeczywistości. Ostatnio przeczytałem wypowiedź na temat jednego z hollywoodzkich – bardzo na czasie ostatnio –   reżyserów, którego określono jako „artystę komercji”. To też przecież oksymoroniczna sytuacja, kiedy dochodzi do mezaliansu, w wyniku którego łączy się w jednym dziele ambicje sztuki i dostępność i łatwość odbioru kultury popularnej. Ale może to jedyny sposób na to, by przemycać ciekawe idee do sfery, która interesuje ogół?
Ale skąd w ogóle te rozważania? Ano – żona mnie natchnęła, co się akurat często zdarza. Tym razem natchnęła mnie, pokazując zdjęcie:



Opisano je jako „taborecik kibica”. Pierwsza myśl kibica, ale nie tylko kibica, bo i moja, choć do kibicowania, albo chociaż do rozumienia fenomenu kibicowania mi daleko, była taka: super, piwko pod… no, powiedzmy, że pod ręką! Sześć buteleczek – całkiem całkiem…  Ale szybko przyszła chwila refleksji: wysiedzieć przez dziewięćdziesiąt minut (tyle chyba trwa standardowy mecz?) na stołku, twardym i bez oparcia? Głupi pomysł. Głupi, nie głupi – mamy tu wygodę, mamy niewygodę. Uciążliwą wygodę, czyli oksymoron. Ciekawe, czy to oksymoroniczne siedzenie się sprzedaje. Może ludzie je kupują jako prezent z okazji wieczoru kawalerskiego? Wtedy różne rzeczy przechodzą…
                Oksymorony, a właściwie rzeczy, które za ich pomocą najtrafniej można opisać, są powszechne, otaczają nas. Ostatnio dopada mnie jeden – zimowy. Określił bym to jako bezmyślny koncept. Wielu moich bliższych i dalszych sąsiadów na taki wpada. Już się na to, zdaje się, skarżyłem. Zimowy bezmyślny koncept dotyczy sposobu odgarniania śniegu. Polega na tym, że się śnieg odgarnia spod własnego płotu, przerzucając go w kierunku środka ulicy (na moim osiedlu nie ma chodników i jezdni – są uliczki, na których nie zastosowano takiego podziału). Powstaje zaspa, często sporej wysokości, która znacznie utrudnia poruszanie się, zwłaszcza samochodem. Zaspa na środku drogi. Oczywiście utworzonymi pod płotami ścieżynkami i tak nikt nie chodzi. Po co więc są? Nie wiadomo. Wiadomo natomiast dlaczego. Dlatego, że ktoś wpadł na bezmyślny pomysł.
Jasno tu widać, że powiedzenie „na bezrybiu rak też ryba” nie zawsze się stosuje. Tam, gdzie nie ma dobrego pomysłu, lepiej,  żeby nie było żadnego, niż jakikolwiek. Tej zasady powinni uczyć w szkołach. I to przed tabliczką mnożenia, może i przed alfabetem. Jak inaczej wyglądała by na przykład nasza polityka, gdyby ludzie, którzy ją tworzą, kierowali się taką zasadą!           
               
               

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Hank Moody i symulakry

Właśnie ukazała się w polskim przekładzie powieść Hanka Moody Bóg nas nienawidzi. Fajnie, pomyślałem w pierwszym odruchu, super. Ale zaraz później – chwileczkę, jak to, przecież Hank Moody nie istnieje!
O Hanku już wspominałem – to ten z Californication. Spędziliśmy razem trochę czasu – trzy sezony. Polubiłem Hanka. Fajnie by było mieć takiego kumpla. A może nie fajnie. Ja myślę, że fajnie, moja żona – że dobrze, że nie mam takiego kumpla, czyli zdania są podzielone.  Tak czy inaczej, jest to bez znaczenia, bo Hank Moody, powiedzmy sobie szczerze, nie istnieje. Równie dobrze mógłbym chcieć  zaprzyjaźnić się z Robin Hoodem. Albo Batmanem. To by nawet mogło być ciekawe – może dałby mi się przejechać swoim super autem… I pobawić tym takim czymś, co strzela takimi małymi nietoperzykami...
Jak to możliwe, że w księgarniach można kupić książkę kogoś, kogo nie ma? Znam jedną taką historię. Do Kurta Vonneguta zgłosił się kiedyś pisarz tworzący fantastykę, z pytaniem, czy mógłby wydać swoją książkę jako Kilgore Trout (takie nazwisko  nosi jeden z bohaterów pojawiających się w kilku powieściach Vonneguta – pisarz tworzący głównie opowiadania science-fiction) Vonnegut się zgodził. Później trochę żałował, bo książka była podobno kiepska. Nie twierdzę, że to jest reguła: książki nieistniejących pisarzy są kiepskie. Historię o Vonnegucie opowiadam przy okazji – nie ma istotnej pointy.
Raczej sobie nie kupię książki Bóg nas nienawidzi (ale na pewno przejrzę w Empiku – będę miał się czym zająć, kiedy żona będzie buszować w H&M-ie). Ale pewnie ktoś kupi. Pewnie już kupiło ją sporo osób za oceanem. Teraz pora na nas.
Kiedyś mówiło się, że podaż jest wtedy, kiedy jest popyt. Taka była zasada handlu. Dziś możemy mieć sytuację, w której nie ma popytu, nie ma podaży, ale można je nagle sztucznie wytworzyć na podstawie wirtualnej idei (w tym przypadku nieistniejącej książki nieistniejącego autora). Rację miał Jean Baudrillard, kiedy pisał o wypełniających naszą kulturę symulakrach – kopiach bez oryginałów. Bo czym innym jest Bóg nas nienawidzi, jeśli nie symulakrą?
Okazuje się, że jesteśmy – my, konsumenci – w stanie kupić wszystko, nawet ewidentne oszustwo, którego nikt nie stara się nawet maskować. O tempora, o mores! Chcemy być oszukiwani? A może to nie oszustwo? Może to po prostu nie ma znaczenia, że Hank Moody nie istnieje. A może istnieje, skoro miliony osób na całym świecie znają historię jego życia, może jest całkiem realny, bardziej realny, niż mój sąsiad, o którym nie wiem nic, łącznie z tym, jak się właściwie nazywa? Trochę nam się zacierają granice między tym, co rzeczywiste, a co wirtualne.
Może przesadzam? Przecież to tylko jedna książka. Jedna? W Empiku wypatrzyłem jakiś czas temu cztery książki o Gregorym House’ie. Co House wie o medycynie, Doktor House i filozofia ‘wszyscy kłamią’… Jakby House był osobą, która faktycznie zajmuje się leczeniem ludzi, albo która pisze rozprawy filozoficzne. Albo biografia Sherlocka Holmesa (która się – dziwnym trafem – pojawiła w księgarniach w tym samym czasie, w którym do kin wszedł film o detektywie). Historia życia kogoś, kto nigdy nie żył.
Ciekawe czy ktoś już prowadzi blog HelL-A i czy podpisuje posty  jako Hank Moody. To by była popularna strona. Ciekawe jak by wyglądała sprawa praw autorskich. Hank Moody raczej by autora takiego bloga nie ścigał. Czy były by podstawy, żeby się przyczepić? – czy jakieś przepisy regulują  kwestię tworzenia symulakrów? Chyba nie – byłby problem z określeniem autora oryginału.

piątek, 3 grudnia 2010

Stare buty i brak weny

Założyłem sobie, że będę prowadził bloga i zamierzam wytrwać w tym założeniu. Zerkam na listę Obserwatorów (których z tego miejsca serdecznie pozdrawiam), cieszę się z rosnącej ich liczby. Czytam komentarze, które – gdy się pojawiają – niezmiernie mnie cieszą, odpowiadam na nie, i tak się to toczy. Pojawia się jednak tutaj istotna, wręcz fundamentalna kwestia: by blog żył, a Obserwatorzy byli nie tylko obserwatorami, ale – bo na tym, nie kryję, mi zależy – czytelnikami, trzeba pisać. Pisać ciekawie (to zakładam, bo sam lubię czytać to, co jest dla mnie ciekawe), ładnie i zgrabnie, bo o język dbać trzeba, ale również, a może przede wszystkim, pisać regularnie, żeby nikt nie mógł powiedzieć o tej stronie: nuda…  nic się nie dzieje, proszę pana.
Gdy się pojawia potrzeba napisania tekstu, automatycznie pojawia się również kwestia tematu. O czym pisać? Podobno można o wszystkim. Jest taki fragment w książce Borysa Akunina Gambit turecki, w którym dwóch bohaterów, dziennikarzy, zakłada się o to, że jeden z nich napisze tekst o czymkolwiek (temat ma wybrać drugi z uczestników zakładu) i że będzie on na tyle dobry, że wydrukuje go poczytny londyński dziennik. Wybór w kwestii tematu pada na parę starych butów. Koniec historii jest taki, że piszący artykuł dziennikarz wygrywa zakład – pisze o starych butach a gazeta tekst drukuje; czytelnicy czytają z zainteresowaniem i wszyscy są szczęśliwi. Wniosek, zdawać by się mogło jest taki, że faktycznie można o wszystkim napisać – wystarczy wiedzieć jak. Ale czy faktycznie tak jest? Śmiem twierdzić, że historia o moich butach mogła by być odrobinę mniej ciekawa, niż historia z książki – o butach, które nosił ktoś podczas rosyjsko – tureckiej wojny, w których ktoś tropił szpiegów, uciekał przed pościgiem albo ścigał wroga, brał udział w bitwie, uniknął śmierci i tak dalej.
Ja mógłbym opowiedzieć o tym, jak w swoich butach (też, nota bene, nie nowych), brnąc przez śniegi po nie odśnieżonych chodnikach, starałem się uniknąć upadku, bo moje buty cechuje zdumiewający brak przyczepności. Tak sobie czasem myślę, że muszę wyglądać dość zabawnie, kiedy mi się nogi rozjeżdżają i kiedy drobię kroczki, żeby wyhamować i nie wpaść w zaspę. Albo nie wpaść na starszą panią, za którą idę od dziesięciu minut w żółwim tempie, bo nie mam jej jak wyprzedzić w sytuacji, kiedy mi chodnik się zwęził i zredukował do ścieżki szerokości czterdziestu centymetrów, ograniczonej z obu stron wałami śniegu. Książkowe obuwniczo – wojenne historie są chyba jednak ciekawsze.
I nadal jest problem – o czym pisać. A podobno tematy leżą na ulicy, wystarczy spojrzeć za okno, wystarczy sięgnąć.
Patrzę za okno, a tam zima, na ulicy leży śnieg. Tylko po co pisać o zimie, skoro i tak wszyscy mają jej dosyć, mimo, że gości u nas może od tygodnia? Mógłbym napisać o zimie, o moich zmaganiach ze śniegiem, którego nie można się pozbyć, bo gdy się kończy go odgarniać i zmiatać z jednej strony, to z drugiej od nowa można zaczynać. Syzyfowa robota. Mógłbym zapytać Czytelników, czy wiedzą, jakimi ścieżkami błądzą myśli moich rozlicznych, bliższych i dalszych sąsiadów, którzy odgarniając śnieg spod własnych płotów, przerzucają go w kierunku środka ulicy, w wyniku czego osiedle wygląda tak, że pod płotami są wąziutkie przesmyki, którymi i tak nikt nie chodzi (może za wyjątkiem piesków  rozglądających się za miejscem, które mogły by oznaczyć jako swoje), za to uliczka traci dwie piąte swojej szerokości. Kierowcy mają trudności ze wzajemnym wymijaniem. Mógłbym, ale czy ktoś mi odpowie? Czy kogoś to w ogóle interesuje, skoro już siedzi przed monitorem, w ciepełku – po co mu myśleć o tym białym dramacie za oknem.
Tak więc problem tematu, a właściwie jego braku pozostaje żywy.
Są tacy, którzy potrafią znajdować te leżące na ulicy tematy. Zaglądam na przykład do Zapisków na pudełku od zapałek Umberto Eco, a tam – proszę: Jak być Indianinem, czyli felieton o głupich zachowaniach westernowych Indian, którzy zawsze tak długo galopują wokół ustawionych w okrąg wozów, aż ich wszystkich wystrzelają kryjący się za wozami osadnicy, lub przybyła na pomoc kawaleria. Jak wyrobić sobie nowe prawo jazdy – o bataliach toczonych w urzędach (widocznie we włoskich też się toczy batalie). Jak korzystać z instrukcji, Jak podróżować z łososiem… tyle ciekawych tekstów o przyziemnych rzeczach. Czy i ja nie oglądam westernów, nie użeram się z urzędnikami? Czy nie czytam instrukcji? Czy… nie, akurat z łososiem nie podróżowałem nigdy. Tak czy inaczej widać, że tematy można znaleźć –  wokół siebie, wśród tego, co się robi zwykle podczas codziennej krzątaniny.
Niby można, ale i tak czasami, cholera, nie ma o czym pisać!

środa, 1 grudnia 2010

Kinowy karnawał, czyli jeszcze o Nielsenie


Jeszcze raz chciałbym wrócić do pana Nielsena. Dlaczego właściwie oglądamy filmy, w których grywał? Obiektywnie rzecz biorąc – głupawe, prymitywne, pełne humoru, który trudno określić inaczej, niż toporny. Po co potrzebne są nam filmy, które urągają właściwie naszej – widzów – inteligencji?
Namnożyło się ostatnio parodii. Nie śledzę ich już z takim zapałem, jak kiedyś, ale spotykam od czasu do czasu tytuły – kolejne Straszne filmy, krzywe zwierciadła, w których odbijają się kinowe hity. Panuje ostatnio moda na wampiry. Rekordy popularności biją kolejne części Zmierzchu. Nie trzeba było długo czekać – w kinach jest już, albo za chwilę będzie parodia – Wampiry i świry. Widziałem trailer. Piętnaście lat temu byłbym zachwycony. Ale – do rzeczy. Nie oglądałem Zmierzchu, nie czytałem książek. Czytałem za to co nieco o książkach i filmach. Na podstawie tych z drugiej ręki otrzymanych informacji, rysuje mi się obraz raczej łzawej historii z pięknymi ludźmi, pięknymi wampirami i chyba również wilkołakami – też pięknymi. Chyba mało tam tragedii, której cień zawsze kładł się na historiach o krwiopijcach. Do czego zmierzam… do tego mianowicie, że kino niewiele nam oferuje, przynajmniej kino głównego nurtu, ogólno dostępne i szeroko promowane. Pewnie można wyławiać perełki na festiwalach, ale w multipleksach – raczej posucha. Mimo to multipleksy są pełne.
Oglądam te hity z górnych miejsc list rankingowych. Ostatnio też widziałem kilka głośnych nowości. Ogólnie – to papka. Dość głupawe, dość prymitywne, dość naciągane, jeśli chodzi o intrygę, psychologię bohaterów, ogólne realia – takie są w większości filmy, którymi nas karmi rynek. Ale chodzimy na te filmy do kina. Ktoś je przecież umieszcza w czołówkach list najbardziej dochodowych produkcji. Zgłupieliśmy? Raczej nie, przynajmniej nie wszyscy z nas. Nie zgłupieliśmy i mamy świadomość, że się karmimy papką.
Tu się pojawia zapotrzebowanie na parodie, które właściwie tylko wyostrzają wszystkie braki super-produkcji. To oczywiście tylko teoria, a brzmi ona tak: oglądając film głupszy niż zazwyczaj, rażąco durny, urządzamy sobie karnawał. A karnawał jest po to, by oczyścić atmosferę. A atmosferę oczyszcza się po to, by zrobić miejsce na kolejne, nowe zanieczyszczenia.
O roli karnawału i karnawałowego śmiechu pisał rosyjski literaturoznawca i myśliciel Michaił Bachtin. Według niego śmiech karnawałowy jest uniwersalny, nastawiony na wszystko i wszystkich (w tym także na samych uczestników karnawału), jest ambiwalentny: wesoły i pełen radości i równocześnie szydzi i wyśmiewa; neguje i aprobuje. Karnawał to czas odwrócenia ról. I przyzwolenia na to, ca zazwyczaj zakazane. Podczas średniowiecznych karnawałów można było śmiać się z władców – królem zostawał błazen; z kleru (który był na co dzień równie nietykalny, jak władcy), z codziennych zasad i rytuałów, z panujących wartości. Zasady były na chwilę zawieszane, świętości nie obowiązywały, nie trzeba było zachowywać powagi.
Dla dzisiejszych kinowych konsumentów karnawałem jest absurdalna parodia. Daje ona swoisty punkt odniesienia, dla filmów zwykle oglądanych. Stają się one przy niej bardziej wartościowe. Parodia odwraca role: super bohaterem zostaje fajtłapa, zło jest komiczne, a nie straszne, nagrodzona zostaje głupota i ignorancja. W zestawieniu z tym przekazem pierwszy lepszy film akcji niesie ważne przesłanie i można się w nim doszukać wartościowych treści.
Karnawał odbijając rzeczywistość w krzywym zwierciadle powoduje, że – gdy się już zakończy – ta rzeczywistość, która już nie jest odbita, wydaje nam się ładniejsza.
Mistrzem ceremonii podczas filmowych karnawałów był Leslie Nielsen – starszawy cherlak, nieporadny, niezorientowany, nieskoordynowany, nie błyszczący inteligencją – raczej wręcz przeciwnie – taka postać, notorycznie przez niego odgrywana, zostawała mimo wszystko bohaterem. Bohaterem, który odnosił sukcesy podobne do tych odnoszonych przez bohaterów „poważnych filmów”. Błazen stawał się na chwilę królem. I przy mim codzienni królowie zyskiwali na powadze – przez kontrast, czyli nie koniecznie całkiem zasłużenie.

wtorek, 30 listopada 2010

Poważne chłopaków rozmowy

Niby dziwne, niby bez sensu i nie wiadomo, o co chodzi. Ale kiedy się wsłuchać, przy odrobinie cierpliwości, dobrej woli i chęci zrozumienia…
Gucio wszedł na kolejny poziom. Dysponuje już całkiem pokaźnym zasobem dźwięków wyrazonaśladowczych. A przy tym zaskakuje logiką myślenia. Wielu mogło by się uczyć. A już na pewno (uwaga – seksizm) wiele. No i związki przyczynowo – skutkowe pojmuje. Na przykład przed chwilą kazał mi się odwrócić. Guciu, mam nie patrzeć? Nie. Broisz? Tak. No właśnie. Przecież wiadomo, że jak Gucio je świeczkę, to tata się złości. Niech lepiej nie widzi, będzie spokojniejszy.
Gucio jest moim kuchcikiem. Nie miałem wyboru. I zacząłem przy tej okazji rozumieć Gordona Ramseya, wiem już, czemu się tak piekli. Tak więc Gucio jest kuchcikiem i pomaga mi gotować zupę. Kroi marchewkę, a do tego potrzebuje noża. Zabieramy się za robotę, i Gucio prosi: Tatuś (strasznie lubię, kiedy tak mówi), móź nie kuku! Oczywiście – chodzi o ten nóż, którym Gucio nie zrobi sobie krzywdy. Mogłem zapomnieć o marchewce pokrojonej w kostkę, a już o równej kostce, to na pewno. Mieliśmy marchewkę pokrojoną fantazyjnie, lub jak mawia Robert Makłowicz – byle jak.
Albo zima. Zima przyszła, śnieg zalega, ale Gucio nie wierzy. Nie ma juma. No nie ma – przecież wiadomo, że zima to taka niebieska na gębie baba, trochę przypominająca dżina – taka, jak w książeczce – a takiej za oknem ani widu, ani słychu. Ale Guciu, jest zima. Nie ma. Jest, zobacz ile jest śniegu! Nie ma. Nie? To skąd ten śnieg? YYY… śam bam! No jasne, czego ja się głupi spodziewałem! Tej baby? Pewnie, że spadł sam.
Największy ubaw z tego wszystkiego ma Tyci. Chociaż to on jest póki co ofiarnym koziołkiem: Guciu, a kto tu narobił taki bajzel? Tutu! Mogłem się domyślić. Tylko czekam, aż Tyci sobie własny język opracuje. Wtedy będzie wesoło. Już jest, jak chłopaki rozmawiają i Gucio, jak to starszy brat daje lekcje, uczy porządku: Tutu! To nie tu, to tu! Ubaw będzie, jak Tyci zacznie mieć swoje koncepcje odnośnie tego, co tu, a co nie tu, tylko gdzie indziej. To się Guciowi nerwica natręctw pogłębi!

poniedziałek, 29 listopada 2010

Rekwiem dla Błazna

Prawda nie jest tak bolesna, jak jazda na rowerze bez siodełka, ale jest bolesna, powiedział porucznik Frank Drebin w którejś tam części Nagiej broni.
            W niedzielę zmarł Leslie Nielsen – tenże filmowy porucznik. Miał osiemdziesiąt cztery lata, więc pewnie był na niego czas. Jak powiedział inny prześmiewca (również, tak się składa, świętej pamięci), Kurt Vonnegut: zdarza się.
            Pamiętacie Franka Drebina? Może nie. Może nie wszyscy lubią głupawe komedie z dużą dawką ekstremalnie absurdalnego humoru. Ja tam lubię, choć pewnie nie aż tak, jak kiedyś. Kiedyś umierałem ze śmiechu, oglądając Facetów w rajtuzach Mela Brooksa. Albo właśnie Nagą broń.
            Właśnie (tu nastąpi dygresja) – Mel Brooks. Król absurdu. Król parodii. Mistrz wyciągania całej śmieszności z tych wszystkich patetycznych hollywoodzkich mega-super-produkcji. Czy zawsze, kiedy kręcą film o Robin Hoodzie, muszą nam sfajczyć wioskę? Takie pytanie mógł kazać zadać średniowiecznemu wieśniakowi tylko Brooks. Albo Monty Python. Ale Monty Python nie zadał.
            A nieodżałowany pan Nielsen? Hrabia Dracula, który nie mógł wstać z trumny, nie waląc przy tym głową w żyrandol. Oficer policji, który nie był w stanie zaparkować samochodu przed komisariatem, nie powodując przy tym karambolu. Za to seks zawsze uprawiał bezpiecznie – od stup do głów w wielkim kondomie. I to on starł Gorbaczowowi tą dziwną plamę z łysiny.
            Prawda nie jest tak bolesna, jak jazda na rowerze bez siodełka, ale jest bolesna. Nie wiem, czy to taka bolesna prawda, ale brzmi ona tak, że lubimy, przynajmniej od czasu do czasu, absurd, nawet, jeśli graniczy on z głupotą. A może tak brzmi prawda o mnie? Nie wypowiadam się w imieniu ogółu, ale mam nadzieję, że ktoś – ktokolwiek – mnie rozumie. I że komuś jeszcze jest przykro, że od niedzieli o jednego wariata jest mniej na świecie.
            Niech Pana bóg błogosławi, panie Nielsen, że sparafrazuję tego zapamiętałego ateistę, Kurta Vonneguta.

piątek, 26 listopada 2010

Za dużo wszystkiego

          W drodze do pracy zatrzymałem się w sklepie. Jako że zacząłem się robić głodny, postanowiłem kupić sobie pączka, a najlepiej dwa. Jakoś mnie tak naszło, w sumie pojęcia nie mam dlaczego, bo pączka jadłem ostatnio chyba w tłusty czwartek i to chyba tylko dlatego, że podobno wypada. Ale nie to jest istotne – dość, że dziś miałem ochotę. Myślałem, że to będzie proste. A właściwie – w ogóle nie myślałem, bo o oczywistych rzeczach najczęściej nie myślimy, tylko sobie coś bardziej lub mniej podświadomie w odniesieniu do nich zakładamy. Podszedłem więc do stoiska z pączkami z wewnętrznym przekonaniem, że po prostu kupię pączka. A tu niespodzianka.
Kiedyś mama kupowała mi pączki w ramach drugiego śniadania do szkoły. Nie codzienne, ale czasem kupowała. Pączka, albo drożdżówkę. Drożdżówka mogła być z marmoladą lub bez. Wolałem bez, bo ten marmoladowy placek pośrodku jakoś mi się mało apetyczny wydawał; zawsze siedziały na nim osy i nie wiadomo co robiły, dodając nie wiadomo co od siebie. A pączki, to były po prostu pączki. Sprzedawca mi kiedyś zwrócił uwagę, że pączki też mają marmoladę, tylko że w środku, więc o co mi chodzi z tą drożdżówką? Nie pociągnąłem rozmowy. Gówniarz byłem, to co miałem dyskutować?
Dziś podszedłem do stoiska z pączkami – po pączka, po prostu. Patrzę, a tu pączków cała masa, i to nie w sensie, że pączków dużo, ale że dużo rodzajów! Pączek z wiśnią. Pączek z pomarańczową skórką. Z adwokatek, z karmelem, z różą (?), z budyniem, chyba z czymś jeszcze… Zgłupiałem. Za dużo tych pączków. Całe szczęście, pośród tych wszystkich stosików ułożonych z przeróżnej maści i treści pączków wypatrzyłem taki, który opatrzono tabliczką ze zbawczym napisem „Pączek Zwykły”.
Dwa pączki poproszę. Zwykłe.
Za dużo wszystkiego dookoła – macie czasami takie wrażenie? Że kiedyś było prościej, bo było mniej rzeczy? I że te rzeczy były jakieś takie fajniejsze, kiedy się już je miało? Dziś pod ilością i dostępnością zniknął cały urok.

Przeczytałem niedawno, że firma Sony przestaje produkować Walkmany. Po pierwsze zdziwiłem się, że jeszcze je produkowała, po drugie naszła mnie refleksja i wspomnienia – taka mała fala sentymentu.
Zajeździłem w swoim życiu trzy czy cztery Walkmany. Byłem i ciągle jestem uzależniony od słuchania muzyki. Dziś jestem posiadaczem małego, zgrabnego odtwarzacza MP3. Ale to od stosunkowo niedawna, od jakiś czterech, może pięciu lat. Możecie wierzyć lub nie, ale przerzuciłem się na niego bezpośrednio z walkmana. Jakoś mnie ominęły płyty kompaktowe, głównie z przyczyn ekonomicznych. Tak, mieliśmy już dwudziesty pierwszy wiek, a ja jeszcze biegałem z kieszenią wypchaną sporawym (z dzisiejszego punktu widzenia) pudłem i torbą, w której zawsze zalegały kasety na zmianę. Piękne to były czasy. I specyficzne się z nimi wiązały przeżycia.
Były takie mniej przyjemne, jak na przykład związane z tym, że sprzęt odmawiał posłuszeństwa na mrozie. Nie wiem, z czego wynikał ten problem, ale kiedy było zimno, silniczek zwalniał i taśma w złym tempie się przesuwała, głos wokalisty się obniżał, stawał się zawodzący, gitary fałszowały… Podobne wrażenia miało się, gdy zaczynały wyczerpywać się baterie. Pamiętam te frustracje, kiedy mnie czekała droga do akademika, po ciemku, po nocy, często i grubo po północy, przez śniegi, zaspy i pod wiatr, a tu nagle mróz – mimo, że sam  w sobie męczący – odmawiał mi jeszcze łaski wspomagania się w walce z nim towarzystwem i kojącym głosem Jima Morrisona.
A jaki był dramat, kiedy magnetofon wciągnął taśmę! Groza, jak mawiał w Czasie apokalipsy pułkownik Kurtz. Ale piękne to były czasy i szkoda, że odchodzą.
Miałem pokaźną kolekcję kaset. Mam nadal – leżą w pudle i czekają. Mam nadzieję, że się jeszcze może doczekają swojego renesansu. Mam kasety oryginalne, mam też przegrywane. Jaki to był radosny proceder, to małe piractwo! I każda nowa zdobycz była źródłem radości, była przeżyciem, była słuchana do znudzenia, aż każdy dźwięk zadomowił się gdzieś tam, we włóknach pamięci. Do dziś znam na pamięć te wszystkie Nirvany, Pearl Jamy, Metalliki, Doorsów… To było inne obcowanie z muzyką. Muzyka była wyjątkowa, dawała się poznać, chciało się ją poznać – dogłębnie, jak najdokładniej. Dziś mamy epokę nadmiaru. Zdobyć MP3-kę jest o niebo łatwiej, niż kiedyś kasetę. Plik można sobie wrzucić w okno wirtualnego odtwarzacza, można przeskoczyć do kolejnej piosenki, można szybciutko przelecieć album, jeśli to jakaś nieznana nowość sprawdzić, czy się podoba. Jeśli nie – Delete. Albo niech zalega na dysku.
Kasety słuchało się od początku do końca. Stronę A, później stronę B. Czasem na samym końcu taśmy znajdowała się jakaś niespodzianka, jakoś ukryty bonusowy utworek. Pamiętam zaskoczenie i radość, kiedy kilka ładnych minut po piosence, którą uważałem za ostatnią na płycie Americana grupy Offspring, rozległy się nagle radosne dźwięki, które brzmiały jak odegrane przez meksykańskich mariachi… z punkowymi irokezami pod sombrero.
Dziś wszystkiego jest za dużo. Nie znam już płyt na pamięć, poza tymi, które poznałem kilka lat temu. I może to i dobrze, że mogę poznawać nowe rzeczy z taką łatwością. Tylko, że to jest tak jak z pączkiem: może i dobry jest pączek z różą, ale pączek, który mi mama kupiła do szkoły i tak smakował lepiej. Mimo, że był zwykły.

czwartek, 25 listopada 2010

Słowa

Piszemy i czytamy; odnosimy się do tego, co napisał ktoś inny – znowu pisząc. Bawimy się słowem. I więcej: pracujemy nad słowem, by przy jego pomocy jak najlepiej wyrazić to, co nam w duszy gra, w głowie się urodziło, zaległo na sercu, lub na wątrobie. I wszyscy się staramy, by nasz język giętki powiedział wszystko, co pomyśli głowa i by nasze palce nadążyły z wystukiwaniem tego wszystkiego.
Piszemy – każdy po swojemu. Każdy o tym, co dla niego ważne i ciekawe. Każdy tak, jak mu dyktuje przyzwyczajenie, które się wzięło z przeczytanych tekstów, samemu ułożonych dotąd zdań, a które nazywamy stylem. Gdy już sobie styl wypracowaliśmy, panuje on w dużej mierze nad naszymi tekstami.
Piszemy tak, jak myślimy. Czasem jasno, prosto, trafnie i zwięźle. Czasem w bardziej skomplikowany sposób, sięgając po oręż środków stylistycznych, które nam tekst często komplikują, by w rezultacie rozjaśnić i uwypuklić myśl, którą w nim zawarliśmy.
Są mistrzowie słowa, którzy stają się niedoścignionymi wzorami, którzy budzą zachwyt i zazdrość. Oto, jak jeden z nich pisze – o słowie właśnie, o opisywaniu świata i wyrażaniu myśli:

…A jest to rola Figury najwznioślejszej ze wszystkich, Metafory. Jeśli Umysł, a zatem Wiedza, polega na wiązaniu odległych Pojęć i znajdowaniu podobieństwa w Rzeczach niepodobnych, Metafora z wszystkich figur najbardziej przenikliwa i osobliwa, jako jedyna może wytworzyć Zachwyt, z którego, niby ze zmian scen teatralnych, rodzi się Rozkosz. A jeśli Rozkosz, jaką niosą nam Figury, polega na tym, że bez mozołu uczymy się rzeczy nowych i wielu zawartych w małej objętości, Metafora, porywając nasz umysł do lotu od jednego Rodzaju do innego, pozwala nam dostrzec w jednym słowie coś więcej niźli Przedmiot.

Tak w Wyspie Dnia Poprzedniego rozprawia jeden z bohaterów stworzonych przez Umberto Eco. Sam Eco bada znaczenie słów i innych wypełniających naszą kulturę symboli. I pięknie używa słowa: i do opowiadania historii i przy tworzeniu intelektualnych wolt, które odkrywają przed czytelnikiem ukryte w rzeczach, kodach i języku dodatkowe znaczenia.
Słowo daje nieograniczone możliwości malowania obrazów, opowiadania o wydarzeniach – prawdziwych lub wymyślonych, wyrażania uczuć, oddawania stanów ducha. I łączenia rzeczy w sposób, który wydawać mógł by się niemożliwym do osiągnięcia. Niech więc słowa porywają nasze umysły do lotu i niech nasze umysły znajdują słowa, by opowiedzieć o trasach tych lotów i o tym, co podczas nich możemy dostrzec.

wtorek, 23 listopada 2010

Jak nie zrozumiałem filmu akcji, i co to oznacza

Ostatnio zdarzyło mi się, że oglądając film akcji, nie wiedziałem o co chodzi. Stan niezrozumienia śledzonej intrygi pogłębił fakt, że w pewnym momencie przysnąłem, ale z kolei fakt przyśnięcia wynikał z faktu niezrozumienia. (Wyobraźcie sobie, że jako laicy siedzicie na wykładzie, dajmy na to, z filozofii Kanta albo fizyki kwantowej. Łatwo zaliczyć drzemkę, wierzcie mi.) Zastanawiałem się, z czego wynikało to, że nie pojąłem treści filmu z gatunku, który jest wręcz synonimem fabularnej prostoty. Wnioski mogą być dwa: albo, że ze mną źle, albo że twórcy coś pokręcili. Postawiłem na odpowiedź drugą.
Film opowiadał o agentce służb specjalnych (oczywiście amerykańskich), która nagle okazuje się być agentką podwójną, później – być może – potrójną, albo i poczwórną, albo działającą tylko na własną rękę i realizującą własny zagmatwany plan. To się chyba nie wyjaśniło. Przez cały film naszą bohaterkę ścigają: obecni pracodawcy, dawni pracodawcy (przy czym nie wiadomo, którzy są którzy), być może ktoś jeszcze (być może byłbym wstanie powiedzieć więcej, gdyby nie ta drzemka). Film kończy się tak, że już zapomniałem zakończenie (filmy ogólnie dzielą się na zapadające w pamięć i takie, których nie pamięta się w środę, choć się je widziało w poniedziałek – omawiany należał do drugiej kategorii). Tu znajduję błąd twórców – za bardzo kombinowali! Złamali zasady gatunku. Mogło wyjść w wyniku takiego posunięcia arcydzieło lub gniot. Wyszedł gniot.
Kino akcji powinno być proste. O czym powinien być dobry film akcji? Na przykład: o komandosie/byłym komandosie/oddziale najemników, wyruszających z niebezpieczną misją w jakieś stosunkowo egzotyczne miejsce. Komandos powinien być wyborowym strzelcem (strzelać z małych i dużych, czasem wielkich karabinów, pistoletów, miło, jeśli też z łuku i trafiać zawsze w dziesiątkę lub między oczy), powinien świetnie walczyć w ręcz, rewelacyjnie władać nożem i być mistrzem kamuflażu. Jeśli bohater jest zbiorowy, czyli przyjmuje postać oddziału, wówczas kompetencje dzielą się między jego członków. Jest snajper, spec od wybuchów, nożownik, mistrz karate i oczywiście super inteligentny charyzmatyczny dowódca. Misja powinna polegać na odbiciu zakładników, odnalezieniu wykradzionej tajnej broni lub uwolnieniu porwanej córki lub innego członka rodziny, ewentualnie może mieć charakter zemsty, na przykład za śmierć przyjaciela lub wymordowanie najbliższych. Bohaterowi lub bohaterom powinien być przeciwstawiony odpowiednio antypatyczny wróg. Wojskowa junta z psychopatycznym generałem jako dowódcą, zorganizowana grupa przestępcza z socjopatą na czele, ewentualnie armia jakiegoś małego kraiku w Azji lub Ameryce Południowej, ślepo oddana samozwańczemu władcy-dyktatorowi. Generał, szef przestępczej organizacji lub dyktator powinni mieć zawsze w pobliżu mrocznego osiłka w charakterze prawej ręki, gdyż sami są najczęściej skarlałymi pokrakami. Osiłek za to jest wielki i zna karate prawie tak dobrze jak nasz bohater. W finałowym pojedynku prawie go pokonuje, stosując nieczyste zagrania i oddając się z upodobaniem sadystycznym praktykom, w końcu jednak ulega i ginie, najlepiej nadziany na coś ostrego, co akurat sterczało nieopodal miejsca pojedynku. Może to być kotwica – antagoniści mogą wszak walczyć na łodzi, może szczęść jakiegoś pojazdu czy innej maszyny, a może i coś naturalnego: konar, korzeń lub stalagmit. Albo stalaktyt. Najbardziej widowiskowe nadziania następują w wyniku upadku w dużej wysokości.
Ewentualnie – to jest drugi wariant klasycznego podejścia do kina akcji – bohaterem może być policjant walczący z mafią. Włoską cosa nostra, chińską triadą, czy rosyjską… ruską mafią – to nie ma większego znaczenia, bo i tak wszyscy znają karate. W takim przypadku zamiast egzotycznych krajobrazów mamy wielkomiejską dżunglę, zamiast odbijania zakładników – udaremnienie handlu narkotykami lub kradzioną bronią; zemsta się sprawdza w obu przypadkach. Policjant – najlepiej po przejściach: rozwodzie, stracie partnera-przyjaciela, jednym i drugim połączonym z jakimś nałogiem – powinien połączyć siły z nowym współpracownikiem, zupełnie różnym od niego pod względem fizycznym i charakterologicznym, co da możliwość wprowadzenia elementów humorystycznych. Reszta pozostaje bez większych zmian.
I taki film akcji na pewno bym zrozumiał. Dobrze bym się na nim bawił, nie zasnął bym. Wniosek z tego taki, że jak się uprawia sztukę, to trzeba do niej podchodzić z pokorą i szacunkiem – nawet, jeśli to jest sztuka filmowa realizowana na poletku gatunkowym, jakim jest kino akcji. Bo umówmy się: nie każdy jest van Goghiem czy Salwadorem Dali, lub braćmi Wachowskimi, żeby się porywać na rewolucje w sztuce.

sobota, 20 listopada 2010

Prawdziwy facet

„Prawdziwy facet to taki, który potrafi spojrzeć na nas z naszej,  kobiecej perspektywy i zobaczyć nas takimi, jakimi jesteśmy”. Takie mądre zdanie wypowiedziała przed chwilą na falach radiowej Trójki jakaś pani, której nazwiska nie dosłyszałem. Wiemy, co chciała przez to powiedzieć, ale zastanówmy się, co jej wyszło.
Kiedy się widzi najwyraźniej, postrzega całościowo, zyskuje najpełniejszy obraz? Kiedy się patrzy z dystansu. Kiedy się patrzy z perspektywy obiektu, najczęściej widzi się tylko fragment. Skąd się wzięło i co oznacza powiedzenie „patrzeć z lotu ptaka”? Z lotu ptaka widzi się wszystko, bo patrzy się z góry, z daleka. Kiedy stoimy na ulicy i rozglądamy się, widzimy ulicę. Kiedy patrzymy z lotu ptaka, widzimy całe miasto.
W odniesieniu do cytatu: czy, jeśli spojrzymy (my, faceci) na kobiety z ich perspektywy, zobaczymy je takimi, jakimi są? Niekoniecznie. Dlaczego – to wyjaśniłem. Zabraknie odpowiedniego dystansu. Jakimi więc moglibyśmy ujrzeć panie, gdybyśmy patrzyli na nie tak, jak one patrzą na siebie? Prawdopodobnie takimi, jakimi chciały by być widziane. Psychologia mówi o tym, że każdy ma swoje Ja społeczne – takie, jakie widzą inni, oraz Ja wyobrażone, czyli wyidealizowany obraz własnej osoby, zbudowany na podstawie wyobrażeń o tym, jakimi chcieli byśmy być.
Jeśli więc paniom się wydaje, że są faceci, którzy potrafią się z kobietami utożsamić, przez to lepiej je znają i co za tym iść musi – bardziej doceniają, to o czym to świadczy? Że istnieją panowie, którzy wzbili się wysoko, popatrzyli już nie z lotu ptaka, ale raczej samolotu, zyskali dystans niezbędny do dokładnego poznania płci pięknej. Zobaczyli panie takimi, jakimi są. I zdobyli umiejętność odpowiedniego reagowania, które łatwo odczytać można jako zrozumienie. Tymczasem – czego po trosze dowodzi analiza cytowanego zdania, zbudowanego w myśl zasad kobiecej logiki – zrozumieć, to się chyba tak do końca nie da.

Drodzy Panowie – wszystkiego najlepszego, podobno mamy dziś nasze międzynarodowe święto.

Drogie Panie – naprawdę wzbijamy się tak wysoko, jak się tylko da, żeby jak najskuteczniej sprawiać wrażenie, że rozumiemy.

A jak mawiają pragmatyści – dobre i prawdziwe jest to, co się w praktyce okazuje najskuteczniejsze. Amen.

P.S. Może w związku z tym taka mała sugestia: Drogie Panie, nie starajcie się patrzeć na nas z naszej perspektywy, żeby nas zrozumieć. To nie tak działa, nie sprawdza się. Więcej dystansu!

piątek, 19 listopada 2010

Zły

Wspomniałem ostatnio o Lepoldzie Tyrmandzie i jego dzienniku (Dziennik 1954 – tak brzmi tytuł), cytując fragment o bałaganiarskiej Bognie. Tyrmand zaczął pisać dziennik z braku lepszego zajęcia, popadł przy tym w niewielką obsesją, do której jednak podchodził z dystansem (przytacza w pewnym miejscu słowa jednego ze swoich znajomych, który śmieje się, zwracając uwagę na niezwykłe zaangażowanie w pisaninę, że Tyrmand przestanie w końcu wychodzić z domu, spotykać się z ludźmi, robić cokolwiek, bo będzie pisał dziennik). Dziennik urywa się nagle. Jest wpis urwany w pół zdania i koniec. We wstępie do pierwszego pełnego polskiego wydania, autor tłumaczy, dlaczego tak się stało. Otóż – pojawiło się lepsze zajęcie. Tyrmand dostał zlecenie na napisanie powieści. Wywiązał się, i to jak!
Właśnie o tej powieści chciałbym słów kilka. Zabrałem się za czytanie jakiś czas temu i zostałem powalony, ogłuszony, wciągnęło mnie bez reszty. Mówię tu o Złym – dziele niezwykłym, jednej z lepszych książek, przynajmniej tych należących do szeroko pojętej beletrystyki, jaką zdarzyło mi się czytać.
Oto mamy powojenną Warszawę. W sumie to ona – miasto – jest głównym bohaterem książki. Jest zniszczona, brudna, pełna  zrujnowanych kamienic, zakazanych knajp, ciemnych uliczek i niebezpiecznych zaułków. Jeżdżą po niej przepełnione do granic, spóźniające się tramwaje i autobusy, w których co rusz wybuchają awantury. Chodzą po niej ludzie, którzy starają się jakoś funkcjonować w nowej rzeczywistości, którzy by jakoś wyglądać, polują na okazje „na ciuchach”, robią lewe interesy – by jakoś żyć. Którzy się boją, że w każdej chwili mogą dostać po mordzie od chuligana, czy innego bikiniarza – to nowa plaga, zakała społeczeństwa.
W tym malowniczym mieście, które zawzięcie walczy z własną szarością, pojawia się Zły, by walczyć z występkiem. Widzimy go po raz pierwszy, gdy ratuje z opresjo Martę. Dwoma silnymi uderzeniami uzbrojonej w  ozdobiony wielkim diamentem pierścień ręki posyła do szpitala nocnych napastników. Wszystko obserwuje ze swojego stanowiska Janusz Kalodont, stary kioskarz z wybuchową przeszłością konspiratora. Obserwujemy i my, czytelnicy, z zapartym tchem, a później, podobnie jak uczestnicy zajścia, zastanawiamy się, co właściwie się stało. Pojawił się znikąd, i nagle zniknął, pozostawiając po sobie wspomnienie niesamowitych, lśniących oczu i lśniącego łuku zarysowanego przez diament, zmierzający celnym sierpem ku twarzom napastników. I tyle. Nikt nie widział właściwie, jak wygląda, skąd się wziął, dokąd odszedł.
To dopiero początek. Tropem Złego podążamy wraz z lekarzem pogotowia, doktorem Witoldem Halskim, który zauważył podczas jednego z nocnych dyżurów pewną prawidłowość, w postaci regularnie trafiających na oddział zakapiorów, nieprzytomnych, z twarzami pokiereszowanymi uzbrojoną w coś ostrego i twardego, pewnie sygnet, pięścią. Śledzimy nocnego mściciela wraz z porucznikiem Michałem Dziarskim, funkcjonariuszem MO, któremu nie podobają się mnożące się samosądy; z tajemniczym panem w staromodnym meloniku, który układa jakąś swoją tajemną układankę; z redaktorami „Ekspresu Wieczornego”, Edwinem Kolanko i Kubusiem Wirusem. Poznajemy mieszkańców Warszawy, oraz jej podziemie, rządzone przez strasznego Obywatela Kudłatego, niekwestionowanego herszta półświatka, którego oglądać, a właściwie wysłuchać, bo twarz skrywa zawsze w cieniu, mają okazję nieliczni wybrańcy, wykonawcy najpoważniejszych przestępczych misji. Poznajemy zaufanego Kudłatego – Filipa Merynosa, który planuje największy przekręt w dziejach powojennej stolicy. W końcu poznajemy i samego Złego oraz jego przeszłość i mroczny sekret, leżący u podstaw całej historii. Przy okazji przewija się przed naszymi oczami korowód przebarwnych postaci – chuliganów, pijaczków, przedsiębiorców (na miarę czasów), cwaniaczków, mrocznych typków, kobiet, które spotkały złych mężczyzn, mężczyzn, którzy pokochali nie te kobiety, obywateli, którzy tęsknią za przygodą i heroicznymi czynami, zasłuchanych w zakazanym jazzie bikiniarzy z wyczesanymi plerezami, w marynarkach z „ciuchów”.
Tyrmand pisze tak barwnie, tak porywająco, że aż dech zapiera. Splata ze sobą historie życia bohaterów, tworząc z nich perfekcyjny wieniec, wieniec w którym każdy listek jest idealnie na swoim miejscu. I aż dziw, że nikt tego jeszcze nie przerobił na scenariusz. A może i dobrze, bo choć mógłby z warszawskiej historii powstać film, przed którym musiałby klęknąć i Tarantino, mimo swojego Pulp Fiction, i Guy Ritchie, mimo Przekrętu, i większość polskich twórców, z powodu tego, co do tej pory stworzyli, to równie dobrze, znając talenty polskich scenarzystów, reżyserów, hojność producentów i wyobraźnię specjalistów od castingów – mogli byśmy otrzymać mdłego gniota w styropianowej scenografii rodem z osławionego Quo Vadis, z „zabójczo przystojnym” Maciejem Zakościelnym w roli głównej. A to by była profanacja i zniewaga gorsza od tych, które spotkały wszystkich Sienkiewiczów, Mickiewiczów, Fredrów i kogo tam jeszcze razem wziętych.