poniedziałek, 17 lutego 2014

Komisariat, czyli jak ścigają organy ścigania




Czasem bywam na komisariacie. Raz nawet jechałem na komisariat w radiowozie – na tylnym siedzeniu. Przede mną była kratka, która oddzielała mnie od panów policjantów jadących z przodu. Ja siedziałem na gładkim, plastikowym siedzeniu a między nogami sterczała mi pętelka ze stalowej linki, taka, do której można przykuć pasażera. Wolałem sobie nie wyobrażać, co zmywano wcześniej z plastikowej kanapy, którą zajmowałem. Miałem tylko nadzieję, że zmyto to dokładnie.
Wizyty na komendzie zwykle były dość przygnębiające. Szare korytarze, ciasne pokoiki, których wyposażenie stanowiły sprzęty zakupione jeszcze na użytek milicjantów. Na ścianach plakaty z żużlowcami (wszak mieszkam w mieście, gdzie czarny sport ma długa tradycję) albo kalendarze o wątpliwych walorach estetycznych. Pancerne szafy, biurka ze sklejki,  proste krzesła obite skajem.
Zwykle bywałem na komisariacie służbowo. Tym razem jednak wybrałem się sam, prywatnie, jako pokrzywdzony obywatel szukający wsparcia funkcjonariuszy. Dałem się oszukać, podpuścić internetowemu naciągaczowi, jak ostatni frajer wysłałem bóg wie komu pieniądze za coś, czego już pewnie nie zobaczę na oczy. Nie ma co wdawać się w szczegóły. Bo wstyd, że się można wykazać taką naiwnością. Tak czy inaczej, zwróciłem się o pomoc do odpowiednich Organów.
Wezwany przez policjanta, przemierzyłem mroczny korytarz – schodami do góry, zakręt, kolejny zakręt, schodami w dół, minąłem gościa w dresie przykutego do ławki stojącej pod ścianą – wszedłem do ciasnej klitki. Przywitał mnie znajomy widok, choć tą konkretną klitkę odwiedzałem po raz pierwszy. Poobijane biurka ze sklejki, zawalone papierami,  pancerna szafa, plakaty na ścianie, korkowa tablica z przypiętym listem gończym, mapa w kolorze sepii: Polska Rzeczpospolita Ludowa ze swoimi czterdziestoma dziewięcioma województwami. Brakowało tylko  portretu towarzysza Dzierżyńskiego, który by mnie przeszywał spojrzeniem.
Policjant wysłuchał mojej opowieści, wyjął pokaźnych rozmiarów płachtę papieru i zaczął wypełniać formularz zgłoszenia, dopytując mnie co chwilę o szczegóły. Nagle okazało się, że nie zabrałem ze sobą jednej ważnej rzeczy, mianowicie dowodu dokonania przeze mnie przelewu na konto naciągacza. Może go panu po prostu prześlę na maila – zapytałem, bo nie bardzo chciało mi się wracać na komisariat. Okazało się, że nie mogę. Nie dlatego, że procedury zabraniają, nie dlatego, że dokument na papierze ma po prostu większą wagę w naszym papierolubnym, biurokratycznym społeczeństwie. Nie mogłem, bo… na komisariacie nie ma Internetu. Odcięli, w ramach oszczędności, wytłumaczył mi policjant i w tym momencie jakby tama puściła i popłynął potok skarg, całkiem zresztą uzasadnionych, na los naszych dzielnych śledczych. Nie ma Internetu. Komputer też mam prywatny, dlatego spisuję wszystko ręcznie, na własnym komputerze nie mogę prowadzić dokumentacji. I w ogóle widzi pan, jak my pracujemy. Plakatami maskujemy pęknięcia na ścianach – gliniarz łypnął na plakaty, wyjaśniając tym samym kibicowski zapał panujący na komendzie.  Siedemdziesiąty chyba ósmy – burknął zauważywszy widocznie kontem oka, że z ciekawością zerkam na mapę. Nie dopytywałem już, czy wisi ona tam, bo któryś z pracowników ma historyczną pasję, czy po prostu wisi, bo zawsze wisiała i już. A może była po prostu odpowiednio duża, by zamaskować wielką dziurę w ścianie.
Ale za to radiowozy mamy nowe. I coraz lepsze statystyki. Odkąd dokonanie szkody na kwotę dwieście pięćdziesiąt złotych jest już tylko wykroczeniem, bo przestępstwo zaczyna się od czterystu dwudziestu, znacznie spadła nam przestępczość…
Cóż,  nie można mieć wszystkiego. Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że nasza Policja ma jakieś, sobie tylko znane metody, na szukanie internetowych oszustów bez dostępu do Internetu.