czwartek, 29 września 2011

Kebab wyborczy

Jadowite strzały [wypuszcza Platon] w stronę współczesnych państw, które pod karą śmierci konserwują swój z gruntu zły ustrój, a dopuszczają do wpływów politycznych tylko jednostki ambitne, ale małe.
Władysław Witwicki, fragment komentarza do Księgi IV Państwa Platona

Od demokracji chyba się nie ucieknie. I choć Platon już pisał, że to marny ustrój, bo dopuszcza do sytuacji, w której głos głupca waży tyle, co głos filozofa, przez wieki eksperymentów z ustrojami nie udało się wymyślić niczego lepszego. Cóż.
Żyjemy w demokratycznym kraju i uczymy się demokracji od najmłodszych lat. W gruncie rzeczy, to oczywiście dobrze. Ale, jak to zwykle bywa, między tym, co stanowi „grunt rzeczy” a tym, co nam niesie rzeczywistość – zieje przepaść. Bo że się demokracji uczy, to dobrze. Gorzej, gdy się przyjrzymy nauczycielom. A gdy już przyjmiemy, że najskuteczniejsza jest nauka poparta przykładem i do tego, że przykład idzie z góry – to już mamy prawdziwy dramat. No bo wystarczy włączyć telewizor czy radio, a przekonamy się, jaki nam dają przykład demokratycznie wybrani i miłościwie nam panujący nauczyciele.
W szkole trwa kampania wyborcza – zbliżają się wybory na przewodniczącego Samorządu Uczniowskiego. Oczywiście w praktyce funkcja przewodniczącego jest głównie prestiżowa. Na niewiele się przekłada to, że się jest przewodniczącym. Bo to, czego uczniowie chcą, to jedno. To, na co się im pozwala, mając na uwadze statuty, regulaminy i programy – to zupełnie co innego. Tak czy inaczej, dobrze jest wygrać wybory. Są one, było nie było, rankingiem popularności. W najgorszym więc razie wygrana podbuduje w sposób znaczący ego zwycięzcy. Czyli – warto powalczyć.
Metody walki są różne. Każdy atut jest do wykorzystania. Każdy pomysł dobry. Każde hasło – byle ładnie brzmiące – nadaje się na plakat. Chcesz by fajna była szkoła, głosuj na Karola! Nieźle, prawda? Chcemy zbudować fajną szkołę. Wspaniałe! Przecież wiadomo powszechnie, że fajne miejsca są… fajne. Z innego plakatu uśmiecha się dziewczyna. Gdyby nie ogólny kontekst, nie domyślił bym się, że to gimnazjalistka. Zdjęcie ma w sobie trudną do określenia odwagę (w tym sensie, że to „odważne zdjęcie”). Panna jest świadoma swoich atutów. Głównie fizycznych, bo jeśli chodzi o treści zapisane wokół fotografii, sprawa prezentuje się już mniej atrakcyjnie.
Jest też kandydat prowadzący kampanię, powiedzmy, agresywną. Dość gadania, czas na zmiany! Potrzebujemy Dyktatora! Jakoś mi się to kojarzy – czy nie z postulatem „rządów silnej ręki”? (Ta silna ręka miała też w planach budowę trzech milionów mieszkań – chyba nie była jednak aż TAK silna).
Poza formą i hasłami, są też, a jakże, obietnice. Czym byłaby bez nich wyborcza kampania? Nasi kandydaci za kartę przetargową obrali sobie szkolny sklepik. Każdy ma propozycję wprowadzenia zmian do asortymentu. Owoce w sklepiku (to akurat przynajmniej ma sens – nowoczesna polityka prozdrowotna). Frugo w sklepiku! I najlepsze ze wszystkich: Kebab w sklepiku. Ciekawe, co na to pan Grzesiu, który od lat sklepik spokojnie prowadzi. Na owoce pewnie zgodziłby się, może nawet z ochotą. O Fugo – mógłby pomyśleć. Za to, żeby sprzedawać kebab na swoich dwóch metrach kwadratowych… Profesjonalnym wyglądem pobiłby chyba wszystkich sprzedawców kebaba w mieście – żeby samemu jak ten kebab się nie upiec, musiałby występować jak prawdziwy turecki… święty. Tak czy inaczej – swoich obietnic żaden z kandydatów z panem Grzesiem nie konsultował. Tyle, jeśli chodzi o to, czy mają one jakiekolwiek pokrycie w czymkolwiek.
Z innymi postulatami jest podobnie: nowy stadion, stary już się sypie – obiecuje dalej fantasta od kebaba (oczywiście to nieprawda, że „stary stadion” się sypie, on po prostu nie istnieje; istnieje zwykłe szkolne boisko i jest w stanie, który określić można pewnie jako standardowy). Ciekawa rzecz, swoją drogą, taki zabieg propagandowy: obiecać stadion. Na to zdobyć się może tylko poważny kandydat. A jeśli dokłada do tego jeszcze nowy dojazd do szkoły (cokolwiek ma na myśli), to już z jego powagą nie da się dyskutować. Ciekawe, czy zamierza z tym wszystkim zdążyć przed dwutysięcznym dwunastym…
I tak szkolna kampania wyborcza toczy się nam w cieniu zasady, że wyborcom trzeba chleb i igrzysk… obiecać. A później się zobaczy.

wtorek, 20 września 2011

Moje trzy grosze w sprawie jurora z piekła rodem


Od czasu do czasu w naszej przestrzeni publicznej pojawia się temat, który nagle zaczyna zajmować wszystkich, powoduje podziały, wywołuje dyskusje a nierzadko i kłótnie. Idealnie byłoby, gdyby tematy takie dotyczyły ważnych dla nas spraw, a wymiany zdań, do których dochodziłoby w związku z nimi były konstruktywne i wpływały na polepszenie naszego życia. Byłoby idealnie, ale wiadomo, jak to jest z ideałami – w naturze występują rzadko, o ile w ogóle się trafiają.
I tak dyskutuje się u nas, podejmując tematy zastępcze, spiera wciąż o to samo, kłóci tylko po to, by się kłócić, bez nadziei, że kłócący się mogą dojść do wspólnego konsensusu.
Dziś obiektem sporu, w który włączyli się chyba wszyscy: kościelni hierarchowie  (było nie było – sporu prowodyrzy), artyści, dziennikarze, politycy, władze telewizji i w ogóle – kto żyw, jest Adam Darski, znany również jako Nergal oraz jako Były Chłopak Dody.
Można mieć ostatnio wrażenie, że dzień bez Nergala jest dniem straconym. Co więcej – że dzień bez Nergala w ogóle nie jest ostatnio możliwy. Pierwsze strony portali i gazet, okładki tygodników: wszystkie opanował Darski.
Jeszcze jakiś czas temu nazwisko Adam Darski nic mi nie mówiło. Coś mi za to mówił mi pseudonim: Nergal. Twórczość Behemotha co prawda nie do końca pokrywa się z moją estetyczną i muzyczną wrażliwością, nie mniej jednak czasem puszczałem sobie Stanicę – płytę na rozpędzenie złych nastrojów i odegnanie niepotrzebnych nerwów, miażdżącą wszelkie zbędne myśli. Potrafiłem też docenić fakt, że Nergal i jego koledzy stworzyli coś, co stało się światową marką. W Polsce rzadko udaje się coś takiego stworzyć, w jakiejkolwiek dziedzinie. Profesjonalizm i dokonania Pomorskiej Bestii zasługiwały na uznanie.
Tymczasem – nagle Nergal zaczął się rozmieniać na drobne.  Tak sobie pomyślałem. Z – było nie było – artysty zaczął zmieniać się w celebrytę. Częściej można było zobaczyć go na stronach plotkarskich gazet i portali, niż na okładkach prasy kierowanej do fanów ciężkiego grania. Myślałem: żałosne. Ostatnio jeszcze ta historia z jurorowaniem w tele-szole. To już – myślałem – szczyt obciachu. Czy ktoś, kto jako artysta odnosi międzynarodowy sukces, kto od kilku lat ma świetną i coraz lepszą passę, musi porywać się na taki skok na kasę, taką zagrywkę dla zdobycia popularności? Jak – myślałem – Adam Darski może spojrzeć w oczy Nergalowi?
Tak myślałem, aż nagle mnie olśniło. Adam Darski patrzy Nergalowi w oczy z uśmiechem i przybija z nim piątkę… czy co tak sobie przybijają metalowcy – sataniści. Przecież obaj bardzo sprawnie zrealizowali swój cel. Niechybnie się wzbogacili, zyskali na popularności. A nawet, jeśli nie… Przecież, jak pisze Anton Szandor La Vey, gdy satanista zrobi coś niewłaściwego, pozostaje świadomy, że popełnianie błędów jest dla człowieka czymś naturalnym. Czyli wszystko w porządku, jeśli nawet lider Behemotha dojdzie kiedyś do wniosku, że zabawa w bycie jurorem to był głupi pomysł – będzie miał czyste sumienie! A że to wszystko dla kasy i poklasku? Satanista wie, że nie ma nic złego w tym, że jest się chciwym, ponieważ oznacza to tylko, że chce on mieć więcej, niż obecnie posiada. Zazdrość i chciwość są siłami motywującymi ambicję – a bez ambicji niewiele ważnych spraw można osiągnąć. Znowu ideologia bliska Nergalowi wszystko wyjaśnia, tłumaczy i usprawiedliwia.
I tak diaboliczny Nergal wystrychnął na dudka wszystkich tych, którzy jak ja, chcieli by zarzucić mu niewierność jakimś tam ideałom (zakładając, że sprzedanie się tabloidom i śniadaniowej telewizji nie ma z rockowymi ideałami nic wspólnego, raczej im przeczy). Tam, gdzie my dopatrujemy się złamania zasad, Nergal dokładnie się ich trzyma i może to udowodnić. Robi swoje na nikogo się nie oglądając i mając sobie za nic cudze oceny własnego postępowania.
Dyskutują biskupi i politycy, sprzeczają się artyści i dziennikarze, tworzą się stronnictwa, ktoś się oburza a ktoś inny tłumaczy. A Nergal się śmieje. I dobrze. Bo publiczna debata, która z taką powagą traktuje tak niepoważne kwestie, zasługuje tylko na wyśmianie.

poniedziałek, 19 września 2011

Muzyczne sentymenty i polityczny realizm, czyli o tym, dlaczego nie lubię zmian

Zawrotne tempo zmian odbiera wartość każdej rzeczy, która mogłaby dziś uchodzić za godną pożądania, gdyby nie pewność, że jutro trafi na śmietnik, a równocześnie strach przed tym, by samemu na śmietnik nie trafić, strach wynikający z zawrotnego tempa, w jakim dokonują się zmiany, sprawia, że pożądamy coraz pożądliwiej i coraz niecierpliwiej zmian się domagamy…
Zygmunt Bauman, Życie na przemiał

Status quo. Ważna sprawa. Ważna, przynajmniej dla mnie. Nie lubię zmian. Może to nie jest postawa na czasie, w naszym płynnym świecie, o którym przede wszystkim można powiedzieć, że się ciągle zmienia. Może nie jestem na czasie, ale – jestem taki właśnie.
Nie jestem w swoich odczuciach na szczęście odosobniony. Czasem podniesie mnie na duchu ktoś, kto jak znajomy spotkany jakiś czas temu w pubie powie: „nie lubię, jak coś się zmienia, kojarzy mi się to z tym, że ktoś będzie czegoś ode mnie chciał”. Jak widać powody, dla których można mieć negatywny stosunek do wszelkich zakłóceń ładu, który sobie tworzymy wokół siebie, mogą być różne. Ja nie lubię, jak się coś zmienia, bo kojarzy mi się to z tym, że coś się psuje. Oczywiście – są i zmiany na lepsze. Zmiana może mieć swoje plusy, ale – zacytujmy pana Bareję – żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów.
Niedawno pisałem o tym, jak to w poniedziałkowy poranek witał mnie w pracy głos redaktora Piotra Barona. Miłe to było powitanie. Co więcej, pan redaktor często trafiał w mój muzyczny gust, więc przyjemnie mi się słuchało radia od rana. Dziś zaszła zmiana, zmiana ramówki. Nie ma pana Barona, za to inny pan redaktor z panią redaktor opowiadają o tym, jak to im mijają poranki i przedpołudnia. Ilustrują to jakąś taką nie moją muzyką. Nie słucham już radia z taką przyjemnością; nie mam nadziei, że w poniedziałek o dziesiątej usłyszę w radio Metallikę.
Od sześciu lat mam na ekranie telefonu tą samą tapetę. Podoba mi się, po co miałbym ją zmieniać?
Wczoraj wieczorem włączyłem sobie pierwszą płytę Heya, Fire. Uczciwe gitarowe granie, głośno, energicznie, prosto. Prawdziwy rock’n’roll. Faktycznie, był tam ogień. Przed chwilą słyszałem piosenkę z nowej płyty Kasi Nosowskiej. To już nie to. A ostatnia płyta Heya? Elektronika, dziwactwa jakieś. Dla zespołu, to pewnie rozwój. Dla nie –zmiana na gorsze. Obawiam się, że podobnie będzie z moim ukochanym Cool Kids Of Death. Ewakuacji plan słyszałem na żywo na tegorocznym Jarocinie. W porównaniu ze starymi dobrymi kawałkami brzmiał… jak zagrany przez pomyłkę. Nie spodobał mi się. Okazało się, że wykonanie na żywo to nic, w porównaniu z wersją studyjną (puszczaną już w radio). Chłopakom chyba zepsuły się gitary. Zastąpił je komputer, czy jakieś inne licho. Dramat. Aż się boję usłyszeć pozostałe kompozycje. Aż mi się nie chce czekać na płytę.
Kolejny zespół się rozwinął. Zmienił. Czy już nikt nie pamięta starej prawdy, że lepsze jest wrogiem dobrego?
Na szczęście są jeszcze kapele, które nie zawodzą. Kiedy jakieś pół roku temu wyszła nowa płyta Mötorhead, nie byłem zaskoczony. Pan Lemmy nic a nic się nie zmienił. Dwadzieścia lat temu tak grał  i teraz gra tak samo, tak samo dobrze, z tym samym wykopem, ogniem i pazurem. I niczego nikomu nie musi udowadniać jakimś tam „rozwojem”.
O tym że zmiany, nawet te pozornie będące „zmianami na lepsze” nie zawsze niosą ze sobą coś dobrego, przekonują nas polityczno – ekonomiczni analitycy, rozprawiając na bardzo aktualny temat, mianowicie o wyborczych obietnicach. Okazuje się, że gdyby politycy zrealizowali po wygranych wyborach wszystko to, do czego zobowiązują się podczas kampanii, to owszem, zarabialibyśmy więcej, leczyli się taniej lub nawet za darmo, nasi rodzice i dziadkowie otrzymywali by wysokie emerytury, dzieci – darmowe, technologicznie zaawansowane pomoce dydaktyczne, ale… No właśnie: jest „ale”. Państwo szybciutko zyskałoby status bankruta, bo jakoś by przecież za te dobra musiało zapłacić.
Jaki z tego wniosek? Zapewne każdy wysnuje własny. Warto jednak pamiętać o jednym: gdy coś się zmienia, nawet i na plus, to uważajmy, żeby te plusy nie przysłoniły nam minusów.

wtorek, 6 września 2011

Nie lubilę poniedziałku...


Poniedziałek – cały tydzień nowych możliwości. Musimy z tym sobie jakoś poradzić. Nie ma to jak krzepiące słowa na początek nowego tygodnia pracy (a nawet nowego – po wakacyjnej przerwie –  roku).
Po wejściu do gabinetu zwykle w pierwszej kolejności włączam radio. Taki odruch. Powtarzam codziennie ten sam rytuał. Po drodze do radia odkładam na półkę odtwarzacz MP3, odstawiam torbę. Tym razem było tak samo. Przywitały mnie przytoczone wyżej słowa redaktora Piotra Barona. Niby proste zdanie, a ile w nim treści.
Ile razy każdy z nas powtórzył w życiu słowa „nie lubię poniedziałku”? Jest coś takiego w poniedziałkowym poranku, co odstręcza, zniechęca, czasem może i przeraża. Jako dzieciak czułem dziwny ucisk gdzieś tam pod żebrami, kiedy tylko słyszałem melodię kończącą niedzielną wieczorynkę. Od najmłodszych lat wizja poniedziałku była mi niemiłą, czasem straszną. Nagle okazywało się, że na lekcje, których konieczność odrobienia wypierałem skutecznie od piątkowego popołudnia nie ma już czasu. Tak samo było w okresie liceum, szczególnie, kiedy nowy tydzień otwierała lekcja biologii z panią D., której ponura sława wciąż jest jeszcze żywa w moich rodzinnych stronach. Sytuacja powtarzała się przez lata studiów i trwa do dziś. Trwa, a nawet się nasila.
Nie wiem, czy wszyscy czują niechęć do poniedziałku. Zapewne nie. Jeśli o tych jednak chodzi, którzy takową odczuwają, ciekaw jestem, czy zastanawiali się nad jej źródłami i powodami. Ja robię to, przyznaję, po raz pierwszy.
Boję się rano wstać, codziennie rano boję się otworzyć oczy z obawy przed świtem – komentował moment swojego przebudzenia Adaś Miałczyński w Dniu świra. Może nie codziennie, ale co tydzień… Może to właśnie kwestia tych możliwości, o których mówił pan redaktor? Bo choć się nam możliwości kojarzą z czymś pozytywnym (że niby więcej możliwości, to więcej szans, w domyśle – na coś dobrego), to przecież zawsze jest możliwość, że, jak z właściwą sobie prostolinijnością i dosadnością pisał Kurt Vonnegut jakieś gówno wpadnie w wentylator.
I jeszcze jedna kwestia: niechęć do poniedziałku może wiązać się z tym, co on dla nas niesie, ale i z tym, co nam zabiera. A poniedziałek pozbawia nas weekendowej beztroski, okazji do relaksu, okazji, by spędzić czas z bliskimi. Nakłada obowiązki i co gorsza – określa sposób, w jaki je mamy wypełniać. Bo przecież i w sobotę i w niedzielę mamy często coś do zrobienia. Czasem coś, co nie koniecznie robimy z ochotą. Ale w weekend mamy inne niż w poniedziałek i każdy kolejny dzień roboczego tygodnia możliwości uprzyjemniania sobie pracy i jej organizowania. W sobotę mogę sobie powiedzieć, że najpierw jeszcze jedna kawka i dopiero – do pracy. Albo, że owszem muszę w końcu skosić trawnik, ale dlaczego mam to robić nie popijając przy tym zimnego piwka? W weekend można oswajać obowiązki, odkładać ich wykonanie, skuteczniej racjonalizować sobie fakt ich zaniedbania. Od poniedziałku to wszystko staje się trudniejsze, o ile nie niemożliwe.
Najlepsze w poniedziałku jest to, że szybko mija. A kiedy minie poniedziałek, najgorsze mamy już za sobą. Jeszcze tylko wtorek, od środy jest już z górki. Ani się obejrzymy i znów mamy weekend.
Najgorsze w weekendzie jest to, że szybko mija. Ani się obejrzymy, a jest już po sobocie i znów rozpościera się nad nami mroczna wizja poniedziałku.
Musimy z tym sobie jakoś poradzić.

czwartek, 1 września 2011

Czym chciałbym się pobawić


Chłopcy lubią zabawki. Nie ma co ukrywać. Co więcej – prawda ta dotyczy chłopców w każdym wieku. Mali chłopcy nie są w stanie zrealizować wszystkich swoich fascynacji, dlatego w dorosłe życie wchodzą z bagażem pragnień i tęsknot oraz przemożną chęcią ich zaspokojenia.
Ja na przykład nie mogę się już doczekać chwili, kiedy chłopaki dorosną do tego, by stać się posiadaczami sterowanych radiem samochodów. Już widzę nasz trawnik zamieniony w tor wyścigowy, po którym mknął trzy małe terenówki. Jedna z nich będzie terenówką taty, rzecz jasna. Ale to tak na marginesie.
Kto zawsze miał jedne z najfajniejszych zabawek, o jakich można tylko pomarzyć? Oczywiście – Bond, James Bond. Te samochody, dostosowane przez niezawodnego Q do potrzeb agenta, te zegarki z ukrytymi wyrzutniami pocisków i innymi gadżetami i wszystkie inne cuda produkowane przez starego Magika-Mechanika na (tajnych) usługach Jej Królewskiej Mości. Kto by tego nie pragnął, szczególnie w wieku dziesięciu czy jedenastu lat.
Albo taki John Rambo. Pamiętacie jego nóż? Do czego ci on? Do polowania. A na co z nim polujesz? Na wszystko. I faktycznie. Można było nim ubić dzika, przeciąć kolczasty drut… Teraz nóż Rambo można kupić na pierwszym lepszy, bazaru, ale kiedyś… Na każdym szkolnym biwaku na etapie podstawówki porównywanie noży było stałym elementem biwakowej codzienności, ważnym rytuałem. I czy się potrafi swoim nożem rzucać? Czy jest wyważonu? I kto wygra w ‘nożyka’? Czy uda się rzut ‘z łokcia’? (To były jeszcze czasy, kiedy na widok noża w ręku ucznia nie trzeba było wzywać rodziców, powiadamiać policji a posiadaczowi białej broni organizować serii spotkań z pedagogiem.) Do dziś jestem zdania, że dobrze jest mieć dobry nóż. Tego lata z zazdrością patrzyłem na kolegę, który podczas biwaku łaził nożem wielkości małego miecza u pasa. Ja miałem jedynie scyzoryk (za to marki Smith&Wesson – Brudny Harry miał rewolwer tej firmy; to mi poprawiało nastrój).
Zabawki ‘prawdziwych facetów’ pobudzają męską wyobraźnię. Być może dlatego, kiedy kilka dni temu wybierałem w salonie nowy telefon, mój wybór padł na ten rekomendowany przez armię USA. Tak przynajmniej twierdziła pani, która pokazywała mi kolejne modele. Nie wiem, ile prawdy jest w tym rekomendowaniu. Tak czy inaczej stałem się posiadaczem telefonu pancernego. Nie straszne mu upadki. Jest wodoodporny, pyłoodporny i mrozoodporny. Można nim rozegrać mecz piłki nożnej, a on się nawet nie zarysuje. Można po nim nawet przejechać samochodem. Kto nie wierzy, może sprawdzić na YouTubie.
Tak więc stałem się posiadaczem telefonu dla ludzi aktywnych i to aktywnych ekstremalnie. Mając przy sobie mój telefon, mam w zasięgu ręki mapy i GPSy, mogę marznąć, nawet zamarzać, a telefon mnie nie zawiedzie. Nie odmówi posłuszeństwa, a swą konstrukcją (antypoślizgowa obudowa i duże klawisze) ułatwi nawiązanie połączenia ze światem. Jak już wspomniałem, moje cudo jest odporne na ataki wszelkich pyłów, więc burza piaskowa nie będzie mi (z nim) straszna. Jest zupełnie szczelny, więc jeśli zaskoczył by mnie sztorm, będę mógł wezwać pomoc – telefon nie zawiedzie. Jeśli podczas rajdu przez tropikalną dżunglę przyszło by mi wyciągać samochód z błotnej kałuży i nie daj boże – telefon wpadł by mi do niej i co gorsza – został by przejechany: nic to. Wytrzyma.
No właśnie. Rewelacja. James Bond mógłby mi pozazdrościć. I Rambo.
A co ja będę robił z moim niezniszczalnym telefonem? Pewnie to, co z poprzednimi. Różnica tylko taka, że będę mógł nosić go w tylnej kieszeni bez obawy, że ekranik pęknie czy obudowa się połamie. Będę mógł usiąść przed komputerem z telefonem na, za przeproszeniem, tyłku – i nic się nie stanie.