niedziela, 24 kwietnia 2011

Z cyklu ‘Zakupy z filozofami’ – Zenon z Elei

Zenon był znakomity także i w innych dziedzinach
Diogenes Laertios, Żywoty i poglądy słynnych filozofów

Największą sławę zdobyły sobie zwłaszcza argumenty przeciwko ruchowi, których zbijaniem męczył się nawet Arystoteles
Giovanni Reale, Historia filozofii starożytnej, Tom I


Jest taka scena w Ojcu chrzestnym, jedna z moich ulubionych, kiedy Don Corleone ogląda warzywa i owoce na małym straganiku. Spokojnie podnosi kolejne sztuki, wybiera te najładniejsze. Nie wie, że w tym samym czasie w jego kierunku zbliża się dwóch zamachowców. Scena jest pełna napięcia, budowanego muzyką i wspaniałym montażem (widzimy na przemian starego Dona i nogi biegnących zabójców, i ich dłonie, w których pojawiają się pistolety, wiemy, co się zaraz wydarzy), ale i pełna spokoju. Kiedy Don Corleone ogląda owoce, rozmawia ze sprzedawcą, uśmiecha się… Dla mnie to kwintesencja udanych zakupów. Bardzo lubię, kiedy przychodzi lato, targowisko zapełnia się stołami pełnymi świeżych warzyw i owoców. Kiedy w słoneczny dzień można sobie spokojnie pochodzić, poprzebierać, planując jednocześnie, co się zrobi na obiad z tych pyszności.
Jest jednak różnica między spokojnym, niespiesznym robieniem zakupów w słoneczny dzień, a… no właśnie. Tu wracamy do Zenona z Elei.
Zenon twierdził, że w świecie nie istnieje ruch. Nie będziemy tu wyjaśniać dlaczego tak twierdził, skupimy się na tym, jak swoich racji dowodził. Otóż stworzył cztery słynne argumenty (czasem zwane paradoksami), z których najlepiej sprawę oddają dwa: argument zwany ‘dychotomią’ i argument nazwany imieniem Achillesa. Są one w gruncie rzeczy podobne i mówią tyle: ruch jest niemożliwy, bo ciało, żeby się poruszać, czyli dotrzeć z jednego punktu do drugiego, musiałoby najpierw pokonać połowę drogi, zanim jednak by do tego doszło – musiałoby osiągnąć połowę tej połowy, a wcześniej połowę połowy połowy i tak w nieskończoność. Jednym słowem, musiałoby przebyć nieskończoną liczbę odcinków w skończonym czasie, a to, według Zenona, jest niemożliwe. Drugi argument tworzy ilustrację: gdyby szybkonogi Achilles chciał dogonić żółwia – nie dałby rady, do tego stopnia absurdalny jest ruch. Dlaczego? Otóż Achilles prowadząc pościg za żółwiem, musiałby dotrzeć najpierw do miejsca, z którego żółw wyruszył. Następnie do miejsca, w którym był żółw, gdy Achilles osiągnął miejsce jego startu, następnie do miejsca, gdzie żółw się znalazł, gdy Achilles był w tym drugim miejscu – i tak w nieskończoność.
Można się zgodzić, można się nie zgodzić. Arystoteles się nie zgadzał, ale logiczne udowodnienie błędu w argumentach Zenona przychodziło mu z trudem, co daje do myślenia. Ja się zgadzam, zwłaszcza czasami, a szczególnie, gdy na własne oczy obserwuję paradoks piąty (a więc i piąty dowód!), mianowicie ‘żonę na targowisku’.
Jest słoneczny dzień, wybieramy się z żoną na targ. Świeżych owoców jeszcze nie ma, pomijając te hiszpańskie i greckie, za to zawsze są stoły zawalone najrozmaitszymi starociami. Lubimy je bardzo, ale inaczej się to przejawia w przypadku moim, a inaczej w przypadku mojej żony. Ja odwiedzam ulubione stoiska: ze starymi książkami, z przeróżnymi gratami. Oglądam i albo coś znajduję, albo nie. W pierwszym przypadku to coś kupuję, albo nie, w drugim po prostu idę dalej. W pierwszym też idę dalej, po obejrzeniu albo po zapłaceniu sprzedawcy. Natomiast moje Kochanie – ona targ zwiedza w duchu eleackim. Zanim przejdzie od jednego stołu do drugiego, musi pokonać najpierw połowę odległości. A po drodze wiadomo – tyle rzeczy do obejrzenia, głównie przeróżnych ciuchów, torebek i innych fatałaszków, wśród których owszem, zdarzają się perełki, ale ich przejrzenie zajmuje wieczność. Tak więc niby się poruszamy, ale tylko ‘niby’. Bo zanim się przerzuci to, co leży na połowie stołu, trzeba najpierw obejrzeć to, co zajmuje połowę tej połowy, a wcześniej – połowę połowy połowy. I tak w nieskończoność.
Gdy mija druga godzina oglądania, a my jesteśmy mniej więcej na etapie połowy połowy połowy pierwszego stoiska, zaczynam czuć pewne znużenie, lekkie zniecierpliwienie. I dociera do mnie, jak wielką mądrością jest mądrość starożytnych. A Zenon zaiste był znakomity w tym co robił.

środa, 20 kwietnia 2011

Apologia „mizantropii”, czyli że czasem dobrze samemu sobie z sobą samym

Obrona mizantropii i mizantropów nie jest pewnie zadaniem łatwym. Mizantropi, to ci, którzy, jak mówi grecki źródłosłów nienawidzą człowieka (od miseo – nienawidzę i anthropos – człowiek). Bronić takich osobników byłoby zadaniem karkołomnym. Toteż ja moich „mizantropów” wstawiam w cudzysłów, i bronić ich będę, bo sam się do nich zaliczam, przynajmniej od czasu do czasu.
Mizantrop, to odludek, osoba nietowarzyska, ktoś, komu inni przeszkadzają, komu wręcz czasem doskwierają jak namolne muchy czy komary. Uważany za mizantropa Arthur Schopenhauer (czy słusznie, to moim zdaniem rzecz dyskusyjna) pisał tak: W którąkolwiek stronę człowiek się obróci, zaraz natrafia na niepoprawny motłoch, który wszędzie wkracza legionem, wszystko wypełni i wszystko brudzi – niczym muchy w lecie.  Mizantrop to ktoś, kto sobie ceni własne towarzystwo, własny sposób organizacji czasu i organizacji w ogóle uznaje za najlepszy, innych zaś uznaje za źródło dezorganizacji. Jednym słowem od innych się opędza. Unika ich. Ale rzecz nie jest tak prosta, bo wymienione czynniki, w różnym stopniu nasilenia, są warunkiem koniecznym do przypisania komuś mizantropii, nie są jednak wystarczające. Bo mizantrop jest dodatkowo ogólnie nieżyczliwą postacią. I kiedy ktoś już mu się nawinie i spokój zakłóci, to on chętnie jakąś przykrość wyrządzi, jakąś szpilę wbije (czy jak na obrazie Bruegela Starszego – sakiewkę ukradnie). Potraktuje z góry, bo przecież tak mu każe definicja – drugim człowiekiem gardzić.
I tu mamy już rozróżnienie na mizantropów i „mizantropów”. Żeby być tym pierwszym, trzeba spełniać warunki obydwu gatunków. By być tym drugim, czyli zyskać miano mizantropa (lub jak w moim przypadku dzikusa, jak mnie czasem pieszczotliwie i żartobliwie, mam nadzieję, nazywa żona) niekoniecznie nim będąc, wystarczy wykazywać, i to tylko czasami, cechy zawarte w pierwszej grupie.
A tymczasem: co jest złego w tym, że ktoś lubi i chce mieć czasem święty spokój? niezakłóconą ciszę i czas dla siebie? i żeby mu nikt nie psuł misternie dopracowanego planu dnia?
Zdarza mi się wyłączyć dzwonek, żeby mi nikt do drzwi nie dzwonił, nie odbierać telefonu i udawać, że nie widzę przez okno, jak mi ktoś zza płotu macha. Zasada jest taka, że nieproszonych gości nie czuję się w obowiązku przyjmować, jeśli nie mam na to wyraźnej ochoty, a tej najczęściej mi brak. Przecież mogli zadzwonić, powiedzieć, że chcą wpaść – mógłbym wtedy wymyślić jakąś zgrabną wymówkę i nie byłoby problemu. A tak – oni się dobijają, ja się niekomfortowo czuję, szczególnie, kiedy nie pamiętam, czy furtkę zamknąłem na klucz, czy może i tak zaraz wejdą nie rozumiejąc, że jeśli ktoś nie otwiera, to może po prostu nie chce otworzyć.
Zdarza mi się zostawić żonę samą z gośćmi i wymknąć się do innego pokoju, gdzie mogę przez chwilę pobyć sam. Żona mówi: dzikus!, a ja myślę, że skoro ona i tak o wiele intensywniej się udziela w towarzystwie, zwłaszcza oratorsko, to nieobecności mojej skromnej, cichej osoby nikt nawet nie zauważy. Gdybym był, to i tak pewnie tylko siedział bym i potakiwał, zniechęcony nieudanymi próbami przebicia się przez potoki słów, które wylewają inni, omawiając jakieś błahostki.
Tu się być może trochę zanadto zbliżam do mizantropii bez cudzysłowu, ale tylko zbliżam, granicy mam nadzieję nie przekraczając. To jest mój punkt widzenia, bo inni mają własny, wynikający z niezrozumienia faktu, że się  można ich towarzystwem nie entuzjazmować i nie napawać. I że można wyżej cenić chwilę samotności, niż towarzyskie spotkanie połączone z wesołą konwersacją. Mało komu na myśl przychodzi, że może rację miał Gustaw Herling – Grudziński, gdy pisał, że jedynie samotność jest w życiu człowieka stanem graniczącym z absolutnym spokojem wewnętrznym i odzyskaniem indywidualności. Jednym słowem, czasem dobrze pobyć samemu.
               Nie piszę o tym wszystkim bez powodu. Pomysł mi podsunął wykład, którego miałem okazję wysłuchać, a który dotyczył naszych „małych cnót i przywar”. Mizantropia, utożsamiana po części z nietowarzyskością, potraktowana oczywiście jako przywara, została postawiona w opozycji do cnoty życzliwości. I wszystko byłoby w porządku, gdyby wprowadzono rozgraniczenie i wyjaśniono, że niechęć do towarzystwa nie musi od razu stanowić przywary i przede wszystkim – wynikać z nieżyczliwości. Co więcej – kiedy się towarzysko udziela wtedy, kiedy ma się na to ochotę, to robi się to z zaangażowaniem, dba się o miły nastrój, co wszystkim na dobre wychodzi. A chęć pobycia samemu, we własnym towarzystwie i spokoju – żadna to przywara.

piątek, 15 kwietnia 2011

W przedpokoju zrobiło się ciasno


Słucham w radio, jak profesor Jerzy Bralczyk opowiada o ewoluowaniu języka. Mówi różne rzeczy, między innymi wróży, że być może dojdzie do tego, że nasz język pisany zmieni się radykalnie, że to, co piszemy, przestanie być podobne do tego, co mówimy. Bo na przykład przestaniemy przekreślać w niektórych wyrazach literkę l i w ten sposób na piśmie z łopaty zrobi się lopata. Przecież wielu z nas już dziś tak pisze przy wielu okazjach – w mailach, sms-ach. A młodzi, którzy nie są zanadto przywiązani do przeróżnych językowych niuansów, szczególnie łatwo mogą się pozbyć zwyczajów, które nie miały czasu na dobre wejść im w krew.
To właśnie język młodzieżowy jest przecież najbardziej żywy. Co więcej, zmienia się w coraz szybszym tempie. Jest jednak jedno ‘ale’. Redaktor rozmawiający z panem profesorem wspomina, jak to za jego lat młodzieńczych prowadzono batalię z upowszechniającym się słowem fajnie. Młodzieży zaczęło być fajnie w przeróżnych sytuacjach i z licznych powodów, a tym wszystkim starszym i poważniejszym jakoś to określenie zgrzytało. Z perspektywy czasu wiemy, że batalię wygrali młodzi. Według profesora Bralczyka, jednak nie do końca. Dlaczego? Przecież słowa  fajnie powszechnie się dziś używa. Owszem, jednak nie w  oficjalnym języku. Tu pojawia się trafna metafora: omawiane słówko zadomowiło się w przedpokoju, nigdy nie weszło jednak na salony.
Mamy tu ciekawy podział dotyczący języka. Oczywiście – nie jest to podział nowy, bo o języku potocznym, stawianym w opozycji do literackiego, oficjalnego, urzędowego i tak dalej, uczyliśmy się wszyscy w szkole i większość z nas ma świadomość, że w pewnych sytuacjach w pewien sposób lepiej raczej nie mówić. Nowa metafora dodaje jednak kwestii pewnej świeżości. Bo przecież salony, to miejsce, gdzie w powszechnej opinii miło byłoby się znaleźć (powstała przecież cała odrębna klasa społeczna – plemię celebrytów – która życie poświęca tylko i wyłącznie temu, by na salonach bywać; jej członkowie z tego są znani, na tym się ich egzystencja opiera, że bywają, a to bywanie jest często obiektem zazdrości ogółu). A salony językowe? Z tym jest już trochę inaczej. O elegancję i kunszt własnego języka nie dbają wszyscy, można zaryzykować stwierdzenie, że dbają nieliczni. Co więcej, salony językowe nie pokrywają się z tymi, w których życie upływa salonowym lwom i lwicom, bo te często językiem się posługują bardzo niesalonowym.
Bo większość pozostaje w przedpokoju. Bo w przedpokoju panuje taki tłok, że trudno się przebić dalej. A i często nie ma potrzeby, bo zasobu słów do wyrażenia myśli przedpokój dostarcza nam aż nazbyt wielkiego. Na salonach trzeba by się porozglądać, poszukać, postarać się, żeby znaleźć jakieś kwieciste, eleganckie, czy po prostu gładkie i trafne określenie na coś, co na nas wywarło wrażenie. Przedpokój jest za to pełen wszelkich określeń pasujących do sytuacji, choć może z elegancją nie mających wiele wspólnego. Bo przecież wszystko, co przepiękne, oszałamiające, pełne czaru, więc czarowne, niewiarygodne, i w ogóle wspaniałe, może być po prostu fajne, lub co gorsza – zaje…fajne.
Mam jednak nadzieję, że prawdziwie salonowy język nie zginie, że go nie przytłoczy to, co w przedpokoju się ciągle gromadzi. Dobrze jest czasem usłyszeć na przykład zdanie skomponowane z użyciem wołacza, który popularną formą nie jest, ani potoczną, ani codzienną – raczej bliższą salonom (takie jest przynajmniej moje zdanie i ja je podzielam). Gdy więc słyszę: Proszę bardzo, tatusiu, albo Mamusiu i tatusiu, wstawajcie już! to się rozczulam i dumny jestem, nawet gdy to słyszę o szóstej rano. Nawet – o szóstej rano w niedzielę.

wtorek, 12 kwietnia 2011

Pudło pełne muzyki

Odkopałem w szafie pudło z kasetami magnetofonowymi. Dawno do niego nie zaglądałem, teraz zdałem sobie sprawę z tego, jaka masa wspomnień wiąże się z każdą prawie kasetą. Tymi oryginalnymi, z kolorowymi, rozkładanymi okładkami i tymi przegrywanymi, z ręcznie spisaną listą utworów.
Vision Thing Sisters Of Mercy – jedna z pierwszych kupionych przeze mnie kaset. Słuchałem tego albumu spędzając wakacje u kuzynów i coś mnie wciągnęło w tych mrocznych brzmieniach. W pudełku charakterystyczna okładka – pojedyncza, w środku tylko spis utworów. Wydana w czasach, kiedy nie przejmowano się chyba zanadto kwestią praw autorskich.
Dwa podwójne pudełka: Garage inc.  i S&M Metalliki. Cała masa muzyki. Pierwszy album z coverami, drugi to zapis niesamowitego koncertu z orkiestrą symfoniczną. Pamiętam, jak na jego zakup namówiłem tatę. Miał to być gwiazdkowy prezent. W Bydgoszczy, przy ulicy Gdańskiej, obok Domu Towarowego Rywal stała kiedyś budka, w której sprzedawali płyty i kasety. Kupiłem Metallikę i zaraz musiałem ją oddać tacie, bo do wigilii zostały jeszcze dwa tygodnie. Długi okres oczekiwania, ale warto było. Tamtego roku nie zabrzmiały kolędy – królował rock’n’roll.
Równym rzędem stoi dyskografia Pearl Jamu – od Ten po Riot Act, ostatniej kasety, jaką kupiłem. Ten, Vs., No Code, Yield i Riot Act właśnie, to oryginały. Oprócz tego Live On Two Legs, Vitology i Binaural poprzegrywane od kolegów. Szczególnie lubię No Code. Kaseta z białego plastiku, w charakterystyczny sposób opisana i ozdobiona rysunkami. W pudełku okładka, ale poza nią mała książeczka z tekstami i zdjęciami wykonanymi przez członków zespołu. I co to był za zakup! Za grosze, w sklepie z używanymi kasetami, na bydgoskim starym rynku. Prawdziwa gratka.
Obok dwa pudełka z muzyką bardzo miło mi się kojarzącą. Byliśmy w czwartej klasie liceum, czekaliśmy na maturę i w poczuciu, że kończy się pewien etap, bardzo przecież dla nas miły, zbliżyliśmy się do siebie – kilku kolegów i kilka koleżanek z klasy mojej i równoległej –  zaczęliśmy spędzać więcej czasu wspólnie. Wizyty u znajomych sprzyjały przeróżnym pożyczkom – w końcu jak się już u kogoś było, to trzeba było przejrzeć książki na półkach, płyty i kasety. My Own Prison zespołu Creed to dla mnie album zimowy. Przegrałem sobie kasetę od koleżanki chyba w grudniu i słuchałem w kółko. Melodyjne, ale i mocne granie. Z melancholią i „pazurem” jednocześnie. Za to na wiosnę – kolejna zdobycz. Na okładce własnoręcznie wykonany napis Vile Vicious Vision, który miał imitować wzór oryginału, nad nim starannie wykaligrafowane literki: Acid Drinkers. Nastały pierwsze ciepłe, słoneczne dni, miałem sporo nauki, więc wynajdowałem sobie różne powody, żeby wyjść z domu i coś załatwić. I tak chodziłem, okrężnymi drogami a do ucha wrzeszczał mi Titus: You know, who you are? One big zero!! Nie do końca się zgadzałem, chłonąłem muzykę i słońce.
Gdzieś na dnie pudła jest i taka ciekawostka: okładka powielona na ksero, w pudełku kaseta z naklejkami, na których ktoś napisał: strona A: Deuter, strona B: TZN Xenna. Nie ma spisu utworów, jedynie informacja, że kaseta stanowi zapis działalności legendarnych warszawskich składów, materiał powstał w latach 1981-86. Za jakość nagrań nie przepraszamy, ponieważ jest OK.. Z tym się początkowo nie zgadzałem. Kasetę kupiłem w dość specyficznym miejscu. W Toruniu, przy ulicy Podmórnej znajdował się przybytek zwany Undergroundem. Do sklepu wchodziło się przez wielkie jak wrota od obory dwuskrzydłowe drzwi. W środku – kasety, koszulki, budziki, naszywki z nazwami kapel, akcesoria do – nie bójmy się tych słów – palenia trawy. Kupiłem Xennę, bo nazwa mi się obiła wcześniej o uszy i Deutera, bo znałem niektóre kawałki w wykonaniu Dezertera. Nie mogłem zrozumieć, o czym śpiewają. Trochę trwało, zanim z całego tego brudu i hałasu wyłoniły mi się słowa.
Są i inne skarby. Kupione w pakiecie, z kosza w hipermarkecie The Ritual Testamentu – pełnokrwisty thrash metal z czasów, kiedy metale nosili obcisłe czarne spodnie i białe adidasy, oraz dołączony na nie wiadomo jakiej zasadzie Piece of Cake Mudhoney – klasyka grania z deszczowego Seatle. Testamentu słuchałem grając z kumplem w kosza u niego na podwórku. Mudhoney polubiłem po jakimś dopiero czasie.
Jest i Marilyn Manson, w tym Holy Wood z kontrowersyjną okładką, o której wszyscy mówili, nawet w Teleekspresie, bo wydanie płyty zbiegło się w czasie z koncertem Mansona w Polsce. Spali Biblię, czy nie spali – oto było pytanie nurtujące opinię publiczną.
Jest Nirvana, Red Hot Chili Peppers, Dinosaur Jr., The Doors, King Crimson. Pudło pełne muzyki,  pełne wspomnień. Pełne odczuć, bo z każdym albumem wiąże się cień dawnych emocji.

wtorek, 5 kwietnia 2011

Tak zwane międzyczasy

Dla sportowca dobry międzyczas to ważna sprawa, bo może przesądzić o ostatecznym wyniku: czasie, w jakim udało mu się pokonać daną trasę. Dobre osiągi na danym odcinku mogą się okazać kluczowe. Moje „międzyczasy” też mają czasami decydujące znaczenie. Nie wpływają wprawdzie na jakiś wynik czasowy, ale mogą znacząco poprawić lub pogorszyć ogólną organizację dnia. Staram się więc mieć jak najlepsze międzyczasy, czyli innymi słowy – jak najlepiej je zagospodarowywać.
Od rana trzeba doprowadzić do ładu Chłopaków. I doprowadzić do ładu siebie. Trzeba to wszystko zgrabnie połączyć, tym bardziej, że często trzeba jeszcze doprowadzić do ładu inne sprawy. Tutu rano zwykle w dobrym nastroju, z zaciekawieniem ogląda Bolka i Lolka, komentując działania urwisów w swoim szczebiotliwym języku. Gucio, który potrzebuje więcej czasu na pełne wybudzenie się, dochodzi do siebie na kanapie. Ja w międzyczasie mogę spokojnie wziąć prysznic. O ile Chłopakom nie nudzi się siedzenie w jednym miejscu, robię sobie kawkę i mogę na chwilę usiąść przy komputerze. Kolejny udany międzyczas – chwila dla siebie. Później śniadanko. I Gucio i Tytus jedzą już sami, więc po przygotowaniu kanapek mogę dopić w spokoju kawę – oczywiście w międzyczasie, bo już za chwilę trzeba będzie uwolnić żywioł i mieć go na oku, co ograniczy znacząco moje możliwości zajmowania się swoimi sprawami.
Chłopaki bawią się – coraz częściej i w coraz bardziej udany sposób – razem. To mi daje pole do działania w międzyczasach. W tym przypadku międzyczas trwa od chwili, kiedy Chłopaki zaczynają się bawić, do chwili, kiedy da się słyszeć pierwszy krzyk Gucia albo pisk Tyciego, świadczący o tym, że mamy jakąś drakę do opanowania.
W międzyczasie robię różne rzeczy, które kiedyś robiłem, że się tak wyrażę, w czasie głównym. Dziś się przesunęły do czasu pomiędzy, a właściwie do czasów. Bo międzyczasy mają to do siebie, że nie są długie, w związku z czym czynności wykonywane w międzyczasie, trzeba rozbijać i wykonywać na raty.
Droga z domu do pracy i z powrotem jest często jedyną częścią dnia, kiedy mogę w spokoju posłuchać muzyki. I w spokoju pomyśleć o czymś, albo nie myśleć w ogóle o niczym. Wychodzę z domu i po dwudziestu minutach docieram do pracy, a w międzyczasie – chwila relaksu, kiedy nikt mi nie mówi, że za głośno, że rzępolenie i wrzaski, więc lepiej ściszyć, kiedy w końcu nikt mi tych wrzasków nie zagłusza, bo Chłopaki, to – nie oszukujmy się – wygrywają w pojedynku na emisję decybeli nawet z norweskim death metalem.
Zmierzam więc sobie w moim międzyczasie do pracy, ktoś mi tam przyjemnie gra i śpiewa do ucha, a ja przy tej okazji na przykład, że znowu przywołam Tyrmanda, chodzę po ulicy i układam zdania do zapisania w dzienniku, a ściślej – na blogu.
W międzyczasie można też czytać i ja się czytaniu właśnie w międzyczasie często oddaję . Są tu jednak pewne pułapki. Można czytać gotując, jeśli się uprzeć. Tu coś pokroić, wrzucić do garnka albo na patelnię, a tam, w międzyczasie, przeczytać kilka linijek a może i akapit. Czasem czytam kładąc Tyciego spać w ciągu dnia. Wsadzam go do wózka, w jednej ręce butelka z mlekiem, w drugiej książka. O ile Tyci nie odpłynie od razu, udaje się czasem i kartkę przewrócić raz czy dwa. Problem jest tylko jeden: nie wszystko można czytać z doskoku. Skąd się wzięło myślenie, że gospodynie domowe czytają romanse? Pewnie stąd, że tak jest. Ale uwierzcie – skupić się w międzyczasie na lekturze ambitnej umysłowo angażującej często się po prostu nie da. I tak ja na przykład stałem się ostatnio wielbicielem kryminałów. Śledzę przygody Erasta Fandorina, rozwiązuję kolejne zagadki z Sherlockiem Holmesem, zwiedzam mroczne Breslau z Eberhardem Mockiem albo marsylskie nabrzeża z Fabiem Montale, gdy tymczasem przyniesione z biblioteki eseje o filozofii polityki zalegają na półce – na nie międzyczasy za krótkie.
Kolejne, co się paniom domu przypisuje, to zamiłowanie do seriali. To też wyjaśnić można faktem, że odcinek serialu doskonale się mieści w  międzyczasie. Z filmem byłoby gorzej, ale pół godziny czy czterdzieści minut – tyle czasami uda się wygospodarować.
Tak więc znowu się okazuje, że grunt, to dobra organizacja. Warto na to zwrócić uwagę, bo dobry międzyczas może czasami przesądzić ogólnym  sukcesie. A i napisać coś, w międzyczasie, można.