poniedziałek, 21 maja 2012

Kochanie, to przecież dla Ciebie, czyli o niedocenianych korzyściach z picia piwa


Każdy mężczyzna – tak przypuszczam – znalazł się kiedyś w sytuacji, w której nie mógł zrozumieć kobiety. Coś jest być może w tym, że my jesteśmy z Marsa, kobiety zaś z Wenus, w każdym razie czasem występują szumy na linii, na której przebiega nasza wzajemna komunikacja. W różnych sytuacjach do różnych zgrzytów z różnych powodów czasem dochodzi.
Takie na przykład picie piwa. Dla nas, to proste: lubimy, gdy złocisty płyn pieni się, zwieńczając spotniały kufel gęstą, śmietankową koroną. Lubimy ten pyszny pierwszy łyk, gorzki smak, który ma tyle niuansów, ukrytych nutek, niedostrzegalnych dla profanów, pijących piwo z sokiem, do tego przez słomkę oddzielającą wargi od puszystego kożuszka zdobiącego kufelek. Nasze Panie boczą się jednak często, gdy sięgamy do lodówki po (kolejną) butelkę.
A jakże sprawa się komplikuje, gdy mowa o wychodzeniu na piwo z kolegami! Ten wspaniały, męski rytuał, ma pewnie swoje korzenie gdzieś w jaskiniach, w których mieszkali nasi owłosieni przodkowie. Kobiety zostawały w obozowiskach, by zajmować się swoimi kobiecymi sprawami, mężczyźni zaś wyruszali… Polowali, ale też zacieśniali więzi, rozmawiali pewnie o najlepszych sposobach rozniecania ognia: suche patyczki, czy może kamienie, którymi można skrzesać iskrę?; o technikach zdobienia ścian jaskiń, o najnowszych wzorach (mojej kobiecie podobają się odciśnięte dłonie, ja bym wolał jakąś scenkę łowiecką, na przykład jak gonimy mamuta…) i tak dalej. Dziś sytuacja trochę się zmieniła, bo i czasy inne, ale w gruncie rzeczy chodzi o to samo: żeby się spotkać, pogadać, pośmiać z niewybrednych żartów. I zacieśnić więzi, piwo pijąc zupełnie przy okazji.
A nie robimy tego przecież dla siebie! Siedzimy nad tym piwem i rozmawiamy, radzimy się siebie wzajemnie, dzielimy doświadczeniami,  a wszystko to, by dowiedzieć się czegoś, zdobyć więcej mądrości, która pozwoli nam być lepszymi dla naszych Pań.
I jakie podejmujemy przy tym ryzyko! Przecież kwestia picia piwa nie jest taka prosta, jak by się mogło wydawać, nie jest to czysta, niewinna przyjemność. Od piwa rośnie brzuch, a przynajmniej może urosnąć; skutki wypicia zbyt dużej ilości piwa mogą być nieprzyjemne; do tego jeszcze hormony…
Tak, tak, jest też kwestia hormonów. Chmiel, który jest jednym ze składników piwa zawiera tak zwane fitoestrogeny, które działają podobnie do estrogenów, żeńskich hormonów. Czyli pijąc piwo, z lekka to wszystko upraszczając, trochę zbliżamy się do kobiet. To z kolei pozwala nam lepiej je rozumieć, taki wniosek sam się nasuwa.
Wszyscy, z paniami na czele, powinni być z tego zadowoleni, z uwagi na płynące z sytuacji korzyści. Z jakiegoś powodu tak jednak nie jest.
Na temat piwa i hormonów pojawiają się – tu ciekawostka – złośliwe żarty. Niedawno czytałem o przeprowadzonych przez naukowców badaniach, które miały dowieść, że pijąc piwo podnosimy w swoich organizmach poziom „kobiecości”. Stu badanym mężczyznom zaserwowano po osiem standardowych porcji piwa. Spory zastrzyk fito-hormonalny. Co się okazało? Otóż u 75% badanych stwierdzono zaburzenia logicznego myślenia i mowy, 100% z nich miało problem z  prowadzeniem samochodu, 70% popadło w melancholię i wybuchało płaczem z błahych powodów, 80% szukało pretekstu do kłótni z jakiegokolwiek powodu, 80% chciało wydać pieniądze na byle co, 90% badanych trudno było zrozumieć. Byli też tacy, którzy musieli usiąść, żeby się wysikać. Wynik ten został zinterpretowany jednoznacznie: badania dowiodły, czego miały dowieść.
Pozostawiam to bez komentarza. Może tylko przypomnę, że ciągle mówimy o niewinnym żarcie. W rzeczywistości podobnych badań chyba nie przeprowadzono (pomijam oczywiście liczne przypadki podejmowania podobnych przez miliony mężczyzn na całym świecie – na własną rękę, z czystej pasji badawczej i głodu wiedzy oraz chęci dążenia ku Prawdzie). Powiem tylko, że moja żona, kiedy opowiedziałem jej o „badaniach”, nie mogąc przy tym powstrzymać łez rozbawienia, zapowiedziała, że będę spał na kanapie. Do odwołania.
Trudno. Z kanapy – tym się pocieszam – mam bliżej do lodówki. Może, gdy tak sobie w nocy, na tą kanapę przyniosę butelkę koźlaka zrozumiem, co powiedziałem nie tak i dlaczego znalazłem się tam, gdzie się znalazłem.

piątek, 18 maja 2012

Heurystyczne znaczenie miejskiej przestrzeni, czyli o korzyściach ze spacerowania


Dla ludzi wykonujących mój zawód jest czymś normalnym myśleć w czasie chodzenia o czymś innym, o artykule do napisania, o wykładzie, który trzeba wygłosić, o relacjach między Jednostką a Wspólnotą, o rządzie Andreottiego, o tym, jak rozwiązać problem Zbawienia, czy istnieje życie na Marsie, o ostatniej piosence Celentana, o paradoksie Epimenidesa…
Umberto Eco, Filozofia lędźwi



Mieszkam w mieście idealnym. To jest oczywiście mój punkt widzenia, ale prezentuję go od zawsze, a przynajmniej odkąd jako dziecko spędzałem w Toruniu wakacje u wujka. Miasto, ze swoimi czerwonymi, gotyckimi budynkami, Wisłą płynącą za obronnym murem, Krzywa Wieżą i wieżą ratuszową wznoszącą się nad rynkiem mnie urzekło. Studiować chciałem właśnie tu, podczas studiów postanowiłem, że stąd nie wyjadę. I nie wyjechałem.
Podczas studiów odkryłem też kolejną zaletę mojego (tak, teraz już z całą pewnością mojego) miasta: przestrzenny rozkład wszelkich ważnych jego punktów. Odkąd zamieszkałem w Toruniu, poruszam się po nim głównie pieszo. Kilka razy zmieniałem miejsce zamieszkania, ale zawsze mogłem dotrzeć tam, gdzie chciałem, na piechotę w ciągu góra pół godziny. Jakieś trzydzieści zajmował mi spacer z akademika na starówkę. Na wydział miałem żabi skok. Po przeprowadzce, z nowego mieszkania około pół godziny szedłem na zajęcia, po nich, po niespełna półgodzinnym spacerze mogłem znaleźć się na Starym Mieście. Stamtąd pół godziny szedłem do wynajmowanego lokum. Rzadko jeździłem autobusami czy tramwajami – musiało mi się bardzo spieszyć. Teraz jeżdżę samochodem, ale tylko wtedy, gdy muszę. Czasem nie da się tego uniknąć. Nadal lubię przejść się po prostu. Codziennie chodzę sobie bo pracy – jedną trasą i wracam z niej – inną. Bardzo jest to przyjemne. Rano pozwala się rozbudzić, po południu – odprężyć.
Takie chodzenie ma też inne plusy. Pomijam kwestie zdrowotne, że spacer na świeżym powietrzu dobrym jest dla zdrowia, rozumie się samo przez się. Chodząc mogę sobie posłuchać muzyki, mogę się na niej skupić, nikt mi jej nie zakrzyczy, nie każe ściszyć, nie przerwie ani nie zakłóci słuchania w żaden inny sposób.
Ale chodzenie sprzyja też myśleniu. I takiemu, które się podejmuje, gdy ma się konkretny problem do rozwiązania i takiemu, kiedy się pozwala myślom płynąć swobodnie: a nuż podryfują w jakieś ciekawe rejony.
Gdybym mniej chodził, zdecydowanie rzadziej bym pisał, to pewne. Podczas przechadzki tu coś wpadnie w oko, tam coś zainteresuje, coś się podejrzy, z czymś to skojarzy i tak rodzi się pomysł. Nawet gotowe zdania pojawiają się, jakby same, podczas tych przechadzek – wystarczy je zapamiętać.
Skąd w ogóle taki temat? Tym razem przyszedł mi do głowy nie podczas spaceru, a w czasie lektury. Bohaterka Rzek Hadesu, nowej powieści Marka Krajewskiego chwali zalety topografii innego miasta, Lwowa, ale jej słowa bardzo pasują do miejsca, w którym mieszkam.
Lwów to metropolia europejska, – tłumaczy Leokadia Tchorznicka swemu kuzynowi, Edwardowi Popielskiemu – a jednocześnie swojska i przytulna. To miasto pełne życia a jednocześnie skłaniające do refleksji i do namysłu. A wiesz dlaczego? Otóż dlatego, mój drogi, że tutaj mimo wielkomiejskości odległości między ważnymi punktami są tak niewielkie, że wszędzie możesz poruszać się na piechotę! A co może, by się nie nudzić podczas miejskich wędrówek, robić tak refleksyjny człowiek jak ty? Uprawiać właśnie refleksję! Myśleć, myśleć, nieustannie zastanawiać się nad ważnymi i intrygującymi kwestiami! W małym Stanisławowie nie zdążysz dobrze rozwinąć swych myśli, a już będziesz u celu wędrówki. A Lwów ma takie odległości, jak należy. Na tyle długie, by nie przerwać toku myśli, na tyle krótkie, by się nie zmęczyć. To miasto racjonalne, wprost wymarzone dla ciebie.
Prawda,  że to ciekawe spojrzenie na miejską przestrzeń? Ja się z nim w pełni zgadzam. A zalety chodzenia doceniam ze zwielokrotnioną siłą, gdy mi się czasami przytrafi konieczność przedostania się w odleglejszy rejon miasta i gdy w tym celu korzystam z auta. Szczególnie, jeśli dzieje się to w czasie, kiedy – mam wrażenie – wszyscy mieszkańcy miasta poczuli nagle, w tym samym momencie, potrzebę przemieszczania się. Stanie w korku czy lawirowanie w ulicznym ruchu absolutnie rozmyślaniom nie sprzyjają. Nie to, co spacery po moim racjonalnym i przytulnym mieście.

poniedziałek, 14 maja 2012

Czytanie to czynność fizjologiczna


Zaproszony do zabawy przez Bosego Antka, dałem się skusić, choć raczej nie ulegam tego typu zaproszeniom. Wywnętrzać wolę się w granicach, które sam sobie wyznaczam – czas na odpowiadanie na osobiste pytania zadawane seriami przyjdzie, gdy już będę sławny i bogaty, póki co mogę sobie odpuścić wywiady, co zwykle właśnie czynię. Tym razem jednak dałem się skusić, bo temat ciekawy i bardzo mi bliski: książki i czytanie książek, oraz różne książkowe nawyki, wspomnienia i sympatie.
Choć na pytania będę odpowiadał, szczerze i wyczerpująco, postanowiłem mieć jednak ostatnie słowo i trzymać się formy, którą sam wybrałem. Zamiast więc wyliczanki, zapraszam do przeczytania tekstu. Jakoś łatwiej mi klecić okrągłe zdania – zainteresowani będą musieli przebrnąć przez tych kilka akapitów. Zapraszam.
O jakiej porze dnia czytam najchętniej? – tego dotyczy pierwsze pytanie. O każdej. W moim przypadku sprawa rozbija się nie o kwestię chęci, lecz możliwości. Nauczyłem się czytać i skupiać na tym, co czytam w różnych okolicznościach i teraz z tej umiejętności korzystam. Czytam więc, kiedy moi Chłopcy przez chwilę zajmą się sobą i mam na lekturę kilka minut – zawsze trochę się w lekturze przez tą chwilę posunę. Czytam wieczorem, w łóżku, dopóki nie zdam sobie sprawy, że już nie bardzo rejestruję, o co chodzi, albo póki sobie nie uświadomię, że moje ostatnie mrugnięcie powiekami trwało kilka minut. Czasem – tu nadchodzi moment szczerości – zdarza mi się zajrzeć do książki w pracy, szczególnie gdy dyżur mam popołudniowy, gdy nic się nie dzieje a ja nie mam akurat niczego sensownego do zrobienia.
Na pytanie o to, gdzie czytam, już częściowo odpowiedziałem. W domu – chyba jednak najwięcej. A najbardziej lubię przed domem, gdy grzeje wiosenne czy letnie słońce, gdy mogę się rozsiąść z książką wygodnie i gdy mnie nic nie rozprasza.
Jaki rodzaj książek najchętniej czytam? – ostatnio są to zdecydowanie książki tak zwane „łatwe, lekkie i przyjemne”, bo jednak zwykle lekturze oddaję się w międzyczasie. Gdy Chłopaki biegają gdzieś i robią nie wiadomo co, gdy się obiad akurat gotuje albo gdy się już po prostu chce spać, trudno się skupić na czymś śmiertelnie poważnym. Nie czytam więc ostatnio rzeczy poważnych, za to „śmiertelne” i owszem – jakoś mnie ostatnimi czasy ciągnie do kryminałów.
I właśnie kryminał ostatnio kupiłem – tu odpowiadam na kolejne pytanie. Najnowszą powieść Marka Krajewskiego, Rzeki Hadesu. Kupiłem, nawet w przedsprzedaży, bo nie mogłem się doczekać i chyba w tym miejscu przekombinowałem. Zamiast długo wyczekiwane przygody komisarza Popielskiego poznać szybciej, ciągle ich nie poznałem, bo przesyłka nie dotarła. Przed chwilą dosłownie się o nią upomniałem. Mam nadzieję, że będzie jakiś skutek, najlepiej w postaci listonosza z paczką pukającego do drzwi.
A ostatnio, to czytałem też kryminał, w mistrzowskim wykonaniu Borysa Akunina – Lekturę nadobowiązkową, drugą część serii o przygodach magistra. Polecam, Akunin naprawdę świetnie pisze.
Za to obecnie, dla odmiany, książka, która kryminałem klasycznym nie jest, choć śledztwo się w niej toczy. Jest to jednak śledztwo w wyjątkowych okolicznościach, bo w czasie przeprowadzonej przez Niemców w 1944 roku ofensywy w Ardenach. Wątki historyczne mieszają się tu z fikcyjnymi, całość jest pasjonująca, bo opowiada o tajnej operacji zaplanowanej przez Hitlera. Około 150 komandosów, specjalnie przeszkolonych, mówiących po angielsku i przebranych w amerykańskie mundury przenika na terytorium zajmowane przez aliantów, by wprowadzić wśród nich jak największy zamęt przed planowanym atakiem głównych sił. Część z nich ma do wykonanie dodatkowe zadanie – osiągnięcie tytułowego Drugiego celu. Ciekawostką jest to, że autorem książki jest Mark Frost, partner Davida Lyncha przy tworzeniu Miasteczka Twin Peaks.
Używam zakładek, nie zaginam rogów – odpowiadam na kolejne pytanie. Za to namiętnie podkreślam, zakreślam i smaruję po marginesach. Nigdy nie wiadomo, kiedy przyjdzie wrócić do jakiegoś fragmentu.
Z określeniem ulubionej książki z dzieciństwa mam problem. Kiedy nie byłem jeszcze dostatecznie biegły w czytaniu, rodzice czytali mi głośno opowieści o Winnetou i Tomku Wilkowskim. Sam zaczytywałem się później w przygodowej serii, której autora nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Rzecz nosiła tytuł Ucieczka z Wyspy Przeklętej. Polubiłem też Piotrusia Pana i ciągle ma do niego sentyment.
A wskazanie najbardziej cenionej postaci literackiej, to już w ogóle karkołomne zadanie. Piotruś, który nie chciał dorosnąć, Yossarian z Paragrafu 22, który był najnormalniejszym szaleńcem wśród ogólnego szaleństwa wojny, Kilgore Trout, który zgryźliwie obserwował i opisywał nasz dalece niedoskonały świat, genialny Sherlock Holmes, niczym mu nie ustępujący Erast Fandorin – wielu książkowych bohaterów polubiłem i dawniej i ostatnio, trudno wskazać tego najważniejszego.
Tyle, jeśli chodzi o moją fizjologiczną czynność, jaką chyba faktycznie jest czytania. A że powinienem zaprosić do zabawy kolejną osobę, z premedytacją zwracam się do Patki, może coś znowu dla nas napisze…

czwartek, 10 maja 2012

Przemyślenia poweekendowe, czyli dlaczego nie jestem stoikiem


Długi weekend skończył się już jakiś czas temu, prawie dał o sobie zapomnieć. Prawie, ale nie tak do końca.
Niby nic, kilka dni wolnych. Mimo, że poprzerywanych, bo między tymi świątecznymi znalazły się jednak i zwykłe, robocze, to i tak dających miły oddech. Dających miłą możliwość nicnierobienia.
Kiedy okoliczności wymuszają na nas konieczność ciągłego pędzenia, ciągłego robienia czegoś, zajmowania się tysiącem różnych spraw i myślenia o kolejnym tysiącu, osiągnięcie momentu, kiedy można nic nie robić i nie myśleć o tym, co będzie trzeba zrobić później, jest prawdziwym luksusem.
Na trawniku zaległ kocyk a na nim zaległem ja. Z książką. Wokoło biegali Chłopaki uzbrojeni w pistolety na wodę. Uczyli się wspinać na drzewa, jedyne co musiałem, to zdjąć ich od czasu do czasu z gałęzi, bo widocznie naukę schodzenia postanowili odłożyć na później.
Jakoś tak w okolicach weekendu majowego przeczytałem tekst o tym, jak to za dużo pracujemy i właściwie po co. Że System wymusza na nas pogoń za pracą, pieniędzmi, wspinaczkę po szczeblach kariery, którą uprawia się tylko po to, by jeszcze szybciej gonić i starać się jeszcze wyżej wspiąć. A gdyby tak nie pracować? Pracować mniej przynajmniej, nie gonić tak ślepo i szaleńczo? Gdyby dać sobie prawo do lenistwa i gdyby, co więcej – zrobiła tak większość? – takie pytania stawiał autor. Malował jakiś utopijny obraz, który mimo swej naturalnej utopijności bardzo mi przypadł do gustu. Zaczęła działać wyobraźnia, pojawiły się obrazy trawki, kocyka na trawce i dzieciaków, które mogą włazić na drzewa dowoli, bo mi nic nie przeszkadza zdejmować ich z gałęzi, gdy zajdzie taka potrzeba.
Obraz piękny i kuszący, ale jednak odległy, nie wiadomo, czy w ogóle możliwy do urzeczywistnienia. Dlaczego piękny? Czym tak kusi? Spokojem.
Coś jednak ten spokój burzy. Bo jest niby miło na kocyku leżeć i nic nie robić, tylko czytać i unikać strumieni wody z plastikowych pistoletów, ale mam świadomość, że nie tylko ja tak leżę, ale gdzieś tam leży też robota, która prędzej czy później wezwie, by ją nadrobić.
Wracam więc znowu do tekstu o miłym ograniczaniu zawodowej aktywności. Możliwe to? Coś mi się wydaje, że nie bardzo. Spokój ma dziś niestety to do siebie, że za coś go trzeba kupić.
Nie lubię mieć zbyt wielu spraw na głowie, a zwykle, niestety, mam. Od poważnych po najbłahsze, przy czym te błahe zyskują dziwnie na ważności, gdy się znajdą w towarzystwie tych ważnych – rosną w siłę, którą im daje ilość. A z ilością, wiadomo jak jest. Już Starożytni zauważyli, że nec Hercules contra plures. I tak głupia świadomość, że przecież jeszcze muszę posprzątać, zrobić zakupy czy coś jeszcze innego, małego i przyziemnego, wprawia mnie codziennie w nerwowość. Bo gdy te przyziemne sprawy muszę załatwiać, wciskając je w plan dnia między obowiązki ważne i angażujące, to zaczynają ciążyć nie mniej, niż te drugie. Stoicki spokój, który taką jest miłą w teorii postawą, i który z chęcią bym przyjął jako postawę własną, nie ma szans przebicia.
Koło się zamyka. Mógłbym zostać stoikiem, gdybym mógł sobie na to pozwolić. Mógłbym sobie na to pozwolić, gdybym miał więcej środków, było nie było, finansowych. Ale żeby je mieć, muszę, niestety, więcej czasu poświęcać nie przyjemnościom bynajmniej, a przeróżnym obowiązkom. Natłok zaś obowiązków spokój mi odbiera.
A tak przyjemnie byłoby zostać stoikiem. Czuję, że mam w sobie wielki potencjał,  całe pokłady stoicyzmu. Niestety – mój (potencjalny) stoicyzm jest zdecydowanie niedofinansowany. 

piątek, 4 maja 2012

Marynara i fryzura, czyli matura, matura


Mam nadzieję, że będzie Wesele, bo przeczytałem, jak niewiele innych rzeczy. I w ogóle było fajne i mieliśmy dobrze omówione. Takie nadzieje towarzyszą dzisiejszym maturzystom. Wielu z nich spodziewa się też zadań związanych z literaturą współczesną. Może Dżuma, może coś z literatury wojennej… Chociaż to akurat może być za trudne jak na podstawę. Może na rozszerzeniu?
Słucham przez radio przytaczanych wypowiedzi młodych ludzi, którzy za chwilę mają wejść na salę egzaminacyjną. Słucham i… nie powiem, że uszom nie wierzę, bo wierzę, choć słowa „nie do wiary” na myśl mi się nasuwają. No bo jak to możliwe, że maturzysta z uśmiechem na ustach, który to uśmiech nawet przez radio słychać mówi, że poza Weselem to niewiele przeczytał, do tego mówi to tuż przed przystąpieniem do egzaminu? Jak to możliwe, żeby bać się tematów dotyczących literatury wojennej? Przecież to temat rzeka: tylu autorów, tyle wątków, do tego literatura, którą się czyta dość przyjemnie, mimo nieprzyjemnej tematyki. Żadnych archaizmów, hagiograficznych niedorzeczności, żadnych romantycznych rojeń ani pozytywistycznych dylematów ujętych w rozwlekłych tomiszczach. Dla młodzieży to jednak za trudne.
Jak powiedział ostatnio mój Tytus na widok robaka: to chyba jest jakiś koszmar!
Może jednak nie powinniśmy dziwić się maturzystom? Może raczej powinno nam być ich żal? Przecież są – ze swoją ignorancją, nie oczytaniem, brakiem wiedzy, lekceważącym stosunkiem do słowa pisanego – produktem systemu, który gdzieś, kiedyś strasznie się pogubił, popsuł, zamienił w karykaturę tego, czym powinien być.
Zaglądam czasem do testów oddawanych przez zdających egzamin gimnazjalny uczniów (taki przywilej członka egzaminacyjnej komisji). Zaglądam do tych ich rozprawek  (rozprawka, to forma wypowiedzi pisemnej, którą najbardziej upodobali sobie twórcy testów). Przeciętna praca mieści się na trzech czwartych strony, składa się ze zdań, których ilość można pokazać na palcach. W mojej pracy postaram się udowodnić, że… - standardowy początek, powtarzany przez piszących jak mantra przez buddyjskich mnichów. Przede wszystkim jest tak, dlatego, że – to już rozwinięcie pracy. Podobnych, jednozdaniowych argumentów pada jeszcze jeden, dwa lub trzy. Mam nadzieję, że w mojej pracy udowodniłem… - mamy i zakończenie. I tyle. Praca pisemna, wyczerpująca wypowiedź na temat, finis coronat opus, arkusz testowy można oddać.
Gimnazjaliści zdają oczywiście swoje egzaminy i dostają się do liceów. Tam rozwijają się pewnie troszeczkę, ale to tylko wtedy, jeśli najdzie ich refleksja, że czegoś nauczyć się warto, coś warto wiedzieć i potrafić. Ilu jest takich refleksyjnych i pracowitych licealistów? Nie podejrzewam, żeby była to większa część ogółu.
Niepiśmienni gimnazjaliści docierają jakoś do końca trzeciej klasy a nieoczytani licealiści do egzaminu maturalnego. Wiadomo, że muszą dotrzeć, bo gdyby tak robić odpowiednią selekcję, połowa klas stała by się w trakcie cyklu nauki za mało liczebna, by przetrwać. Do tego jak bardzo ucierpiałby wizerunek szkół, gdyby nagle oficjalne wyniki zaczęły odzwierciedlać rzeczywistość. Wszystko zaś rozbija się o finanse: klasy nie mogą się rozpadać, bo to by groziło redukcją nauczycielskich etatów. Wizerunek szkół nie może się pogarszać, bo szkoły walczą o uczniów. Rejonizacja rejonizacją, a wolny rynek wolnym rynkiem, wiadomo, co wygrywa. Do dobrej, a właściwie „dobrej” szkoły przyjdą dzieciaki z rejonu a i z tych części miasta, w których szkoły rejonowe cieszą się gorszą opinią. Za tym idzie większa liczba klas, więcej pieniążków. Jeśli o szkoły średnie chodzi, mamy do czynienia tylko z prawami rynku i konkurencji, bo ich rejonizacja nie dotyczy. Licea poszerzają więc i uatrakcyjniają swoją ofertę, tworząc profilowane klasy, które tym różnią się od zwykłych, że uczniom dorzuca się w tygodniu godzinę czy dwie zajęć z danego przedmiotu. Niewiele z tego wynika, poza tym może, że przyszli absolwenci mają nadzieję, że zwiększono im szansę zdania matury i dostania się na wybrany kierunek studiów.
Za to przed maturą mają przeczytane Wesele i może coś tam jeszcze, za to w ogóle nie wiedzą, o co chodziło w Dżumie, o Innym świecie nie wspominając. Takie to przecież trudne. To chyba jest jakiś koszmar.