Czytałem niedawno artykuł o współczesnym
ojcostwie. O tym, że dzisiejsi ojcowie są zdecydowanie różni od własnych ojców.
Dlaczego? Bo angażują się w opiekę nad dziećmi i w ich wychowanie. Potrafią
przewinąć bobasa, wstają w nocy, gdy zaczyna płakać, kąpanie niemowlaka to już
typowo ojcowskie zajęcie. Tatusiowie chodzą też z dziećmi na spacery,
przesiadują z nimi w parkach i na placach zabaw, pchają wózki, dźwigają
nosidełka i w ogóle nie postrzegają spędzania czasu z dziećmi jak zadania na
kursie survivalu.
Kiedyś ojcowie wracali z roboty, jedli
obiad przygotowany przez żonę po czym zajmowali się typowo męskimi sprawami,
takimi jak siedzenie na kanapie, ewentualnie majsterkowanie albo naprawianie
małych fiatów i polonezów, jeśli akurat byli ich szczęśliwymi posiadaczami. To
trochę dziwne, bo kiedyś ojcowie nie pracowali w korporacjach, kończyli zmianę
o piętnastej czy szesnastej i nie mieli nic więcej do roboty, przynajmniej
jeśli chodzi o kwestie zawodowe. Dziś trzeba siedzieć po godzinach, dbać o
wyniki, wyrabiać normy albo przynajmniej sprawiać wrażenie niesamowicie
zaangażowanych w pracę, jakby poza nią życia nie było. A mimo to tatusiowie w
końcu statusieli i chodzą na wywiadówki oraz odrabiają ze swoimi dziećmi
lekcje, grają z nimi w piłkę i wożą na dodatkowe zajęcia. To ciekawe, ale nie
będę się tu starał wyjaśniać tego fenomenu.
Chcę powiedzieć tyle, że tekst, o którym
wspomniałem zaskoczył mnie, podobnie jak inne wypowiedzi na ten temat,
utrzymane w podobnym tonie. Ja swoje dzieci przewijałem już na sali
poporodowej, operacja ta zakończyła się sukcesem, choć nie miałem żadnego
doświadczenia. Po prostu dotarło do mnie, że skoro dzieci przewijać trzeba, to
trzeba i już, nie ma rady. Przewinąłem. Wstawałem w nocy, kąpałem, pchałem
wózek, gotowałem zupki i było to całkiem naturalne, nie przyszło mi do głowy,
że mogłoby być inaczej. Nie przyszło mi też do głowy, że robię coś na tyle
niezwykłego, że ktoś mógłby chcieć o tym napisać w gazecie albo przeprowadzić
ze mną wywiad jako z ojcem prezentującym jakąś niezwykłą postawę.
Inna sprawa, że z bycia nowoczesnym ojcem,
można wyciągnąć pewne korzyści. Nagle okazuje się, że tyle fajnych rzeczy można
robić, takich, których na pewno by się nie robiło, gdyby nie dzieci. Takie na
przykład oglądanie filmów. W życiu bym nie poznał nowego wcielenia Supermana
czy Spidermana, gdyby Chłopaki nie dostali płyt z filmami na urodziny. A że
dostali, to obejrzałem i ja i całkiem nieźle się bawiłem. Albo książki –
przeczytałem ponownie Hobbita,
przebrnąłem przez dwie trzecie Władcy
pierścieni, aktualnie połykam kolejny tom przygód Harrego Pottera. Świetnie
się przy tej lekturze bawię i z niecierpliwością czekam żeby się dowiedzieć, co
będzie dalej. Ćwiczę też przy okazji emisje głosu oraz rozwijam zdolności
aktorskie, bo czytam oczywiście głośno. Jeśli chodzi o Harrego Pottera, to
oglądam też ekranizacje kolejnych części i też mam z tego frajdę. A gdyby nie
dzieci, to ani bym książek pani Rowling nie przeczytał ani filmów nie obejrzał,
bo teraz jestem już przecież „starszy i poważniejszy i lektury mam trochę
mądrzejsze”.
Ale książki i filmy to nie wszystko! Niedawno odwiedziła mnie siostra ze swoim
niespełna dwuletnim synkiem. Pogoda była marna a dzieciaki rozpierała energia,
zapakowaliśmy je więc do samochodu i pojechaliśmy do wielkiej sali zabaw. Za moich
czasów na placach zabaw stały huśtawki i blaszane zjeżdżalnie, z których strach
było zjeżdżać (bo były strasznie zardzewiałe), chyba że rowerem. Wciągnąć rower
po drabince a później zjechać nim w dół – to był wyczyn! Dziś „plac zabaw” to
zupełnie co innego. Wielkie konstrukcje, rusztowania sięgające dwóch pięter,
drabinki linowe, tunele z plastiku, zjeżdżalnie w formie spiralnych rur.
Chłopaki ruszyli do zabawy a ja za nimi, bo najmłodszego trzeba było mieć na
oku. Tak się przynajmniej wydawało. Plastikowe tunele mają to do siebie, że ich
średnica pozwala dwulatkowi pokonać je w pozycji prawie wyprostowanej. Ja
musiałem się czołgać. W środku jest strasznie gorąco i czuć skarpetkami.
Pokonywanie tuneli jest więc męczące i po kilkunastu minutach uganiania się za
dzieciakami czułem się jak John McClean w tunelach wentylacyjnych szklanego
biurowca. Dodatkowo okazało się, że chłopaki, z najmłodszym włącznie, nie
potrzebowali żadnego nadzoru – świetnie radzili sobie sami, sprawnie orientując
się z kolorowym labiryncie. Ale i tak bawiłem się przednio.
Może więc cały sekret polega na tym, że
my, tatusiowie dwudziestego pierwszego wieku, jesteśmy po prostu bardziej dziecinni,
niż nasi ojcowie, którzy w pewnym momencie musieli definitywnie dorosnąć, bo
chybotliwe huśtawki i zardzewiałe zjeżdżalnie nie wytrzymały by już ich
ciężaru? Przygody misia Kolargola, Uszatka i Bolka i Lolka też w pewnym wieku
już nie bawią a ojcowie sprzed trzydziestu lat nie mieli alternatywy w postaci
uniwersum Marvela. Siadali więc na kanapie, oglądali Dziennik Telewizyjny,
później 07 zgłoś się, a trudno to
było robić z dziećmi. Dziś można wydorośleć, ale zostawić sobie jednocześnie
margines na cieszenie się z dziecinnych rozrywek. Ot i cała tajemnica. Miło
jest po prostu wpaść od czasu do czasu w plastikową pułapkę i uwolnić się z
niej, zjeżdżając wielką, zakręconą plastikową rurą.