piątek, 28 września 2012

Pedagogika według Lemmy'ego



Długo na to czekałem, aż wreszcie – wpadła mi w ręce Biała gorączka, autobiografia Lemmy’ego Kilmistera. Zacząłem dopiero lekturę, zapowiada się dobra zabawa. O dziwo, znalazłem też w książce coś, na znalezienie czego absolutnie nie byłem przygotowany. Okazało się, że Lemmy, gość, który od pól wieku żyje żywiąc się fajkami, Jackiem Danielsem i zimnym żarciem (nawet frytki potrafi jeść na zimno, o ile są tylko odpowiednio posolone) oraz grając rock’n’rolla ma coś, co nazwać możemy wyjątkową pedagogiczną intuicją.
Lemmy jako pedagog (i nie tylko jako pedagog, oczywiście), jest dość liberalny. Jest wyrozumiały, bo wie, jak się sprawy mają i doszedł do wniosku, że pewnych porządków nie należy starać się zmieniać, bo one i tak są niezmienne. Dzieci potrafią się wpakować w każde gówno, choć z drugiej strony dlaczego nie miałyby tego robić? To przecież ich praca – wkurzanie starych i spędzanie im snu z powiek, prawda? To jedna ze złotych myśli pana Kilmistera. Trzeba przyznać, że coś w tym jest.
Nie będę tu podejmować się analiz i prób zdefiniowania, czym może być każde gówno, w które mogą wpakować się dzieciaki. Każdy, kto miał z nimi do czynienia, będzie wiedział, o co chodzi, choć może nie użyje tak radykalnego określenia. Dzieci potrafią zrobić sobie wzajemnie krzywdę, bawiąc się w najlepsze. Albo ryzykować życiem, uciekając z bezpiecznego podwórka na niebezpieczną ulicę. Albo siać wokół siebie chaos i zniszczenie: łamać rzeczy, rozkładać je na części, gubić, smarować po nich pisakami, rozkładać po różnych miejscach, które absolutnie nie są do tego przeznaczone. Starzy się wkurzają i stresują (ja się przynajmniej wkurzam, czasem też stresuję). Próbują walczyć z dziecięcą tendencją do wprowadzania nieładu. Niepotrzebnie! – sugeruje Lemmy. Dzieci robią to, co do niech należy. Czas dzieciństwa, to przecież okres intensywnego poznawania świata. A że z tej intensywności czasem wynika chaos? Tak już świat jest skonstruowany.
Tyle tylko, że sytuację mamy tu trochę patową, bo o ile dzieci, robiąc to, co robią, wykonują tylko swoją robotę, o tyle „starzy” wkurzając się, podejmując próby ogarnięcia dzieciarni (co skutkuje czasem, albo i często spędzeniem sobie snu z powiek), też robią to, co do nich należy. Nie jest więc łatwo. Ale też nikt nie obiecywał, ze będzie.
Wkurzeni starzy, starając się wyciągnąć dzieciaki z gówna, w które się wpakowały, albo zapobiec wpadnięciu w nie, sięgają czasem po różnego rodzaju środki dyscyplinujące. Oczywiście wiadomo, że zasady muszą obowiązywać a dzieciom należy wytyczać granice, tyle tylko, że bez przesady! Wspominając swoje szkolne lata, kiedy to był dyscyplinowany na przykład przy pomocy drewnianej linijki, Lemmy pisze: Wtedy nauczyłem się kłamać. Dyscyplina uczy kłamstwa, bo jeśli nie skłamiesz, tkwisz po uszy w gównie[*].
Lemmy wygłasza pogląd na pierwszy rzut oka banalny, być może robiący wrażenie mało istotnego. Ale to tylko wrażenie. Moim zdaniem jest to zdanie o wielkiej wadze.
Jako dzieciak grałem z rodzicami w taką grę: Zdarzało mi się coś przeskrobać, wiadomo, jak każdemu. Najczęściej dochodziło do tego w szkole, bo w szkole byli koledzy a z kolegami, co też wiadomo powszechnie, przeskrobuje się łatwiej i przyjemniej. Miałem tego pecha, że w szkole, w której się uczyłem, pracowała moja mama i wiadomości o moim zachowaniu docierały do niej lotem błyskawicy. W domu sytuacja wyglądała tak: gdy zbroiłem coś, czego nie powinienem był robić, szybko się orientowałem, że rodzice o tym wiedzą, choć starali się udawać, że jest inaczej. Rozpoczynali rozmowę, niby na neutralny temat, ale szybko zaczynali zmierzać do sedna. Ja udawałem, że nie wiem, o co chodzi. Czyli – oni udawali, że nie wiedzą, co zrobiłem; ja udawałem, że nie wiem, że oni doskonale wiedzą i tylko udają, dodatkowo udawałem, że w ogóle nie wiem, o co chodzi, bo oczywiście nie chciałem się do niczego przyznać (zawsze, gdy wyczuwałem te nieszczere intencje, i lekko obłudne gierki szedłem w zaparte). Gdy nie było już możliwe udawanie, że mówimy o czymś innym, niż rzeczywiście mówiliśmy, po prostu zaprzeczałem: Co? Ja przecież nic nie zrobiłem! To był kolejny etap gry, w którym rodzice wiedzieli, że kłamię, i już nawet nie udawali, że nie wiedzą, ja zaś ciągle udawałem, że nie wiem, że oni wiedzą i że w ogóle nie wiem, w czym rzecz. Skomplikowane? No wiem, ale tak to właśnie u nas wyglądało: dziwne, dość opresyjne środki dyscyplinująco - wychowawcze, zamiast normalnej, szczerej rozmowy.
Słowa pedagoga Lemmy’ego sprawdzają się tu w stu procentach. Nauczyłem się kłamać jak z nut, wymyślać wiarygodne historie i dopracowywać ich szczegóły, żeby rodzice w czasie przesłuchania nie mogli mnie na niczym zagiąć. Nie był to oczywiście efekt, który mama i tata chcieli osiągnąć, to im się jednak niechcący udało. Myślę, że nie tylko im. Dlatego warto wziąć sobie do serca słowa Lmmy’ego. Myślę, że w pewnych okolicznościach można by je traktować nawet jako pedagogiczny aksjomat.
I tak oto założyciel najbardziej plugawego zespołu rockandrollowego na świecie okazał się być też pedagogiem.
Jaki ten świat jest zaskakujący!
Jaki ten rock’n’roll  jest wspaniały!


[*] Proszę mi uwierzyć, że do tego wszechobecnego gówna, które i tak należy do słów dość łagodnych, spośród tych, których zdarza się używać Lemmy’emu, można się przyzwyczaić po kilku stronach książki. Choć zdaję sobie sprawę, że takie ich nagromadzenie w jednym poście może razić. Cóż…

Słowa Lemmy'ego przytaczam za książką:  "Lemmy  - Biała gorączka.", wydaną przez poznańskie wydawnictwo  Karga

wtorek, 25 września 2012

Kilka słów o dawnych czasach



- Żadne dziergane kryminalisty nie będą mi egzaminów urządzać! (…)
Gryfkowi szczęka opadła, ale języka w gębie nie zapomniał. Tylko że Jerzy nie dał mu dojść do słowa.
- Przepraszam bardzo – oznajmił z udawaną powagą. – Ale w tym domu to ja jestem kryminalistą.
Karolinka spojrzała na niego speszona.
- W imię Ojca i Syna! – przeżegnała się szybko. – A przecie mnie pani dyrektorowa mówiła, że ja do porządnego domu idę…
- Mój mąż jest nadkomisarzem policji państwowej – oświadczyła urażona Marysia. – Przecież mówiłam już Karolince, że w policji pracuje (…).
- Ta i jak to i wreszci jest z tymi kryminalistami? – zapytał Gryfek. – Który z nas dwu jest?
- Marysia świeżo maturę zdała, niech tłumaczy – odparł Jerzy.
- Termin fachowy – stwierdziła z mądrą miną – przeniknął do języka ulicy i zyskał nowe znaczenie. Pewnie za kilka lat już żaden policjant nie powie o sobie, że jest kryminalistą.
- Ta, znaczy si, kryminalistyka to bedzi nauka jak kraść? – Gryfek błysnął logicznym rozumowaniem.
- Może nie tak szybko – powiedział Jerzy. – W pierwszej kolejności postawiłbym na politologię.

Cytat na początek przytaczam po pierwsze dlatego, że zabawny (nie urażając politologów, tudzież studentów tej zacnej nauki, czy wreszcie absolwentów parających się polityką – uśmiałem się setnie, czytając ostatnie zdanie), po drugie, bo po raz kolejny zdarzyło mi się sięgnąć po książkę z gatunku tak zwanych (i popularnych ostatnio) „kryminałów retro” i po raz kolejny urzeka mnie pewna rzecz: język i obyczaje, które kiedyś były normą, dziś zaś albo umarły, albo przeszły do lamusa.
Występujący w powyższym fragmencie Gryfek, lwowski złodziej, to przypadek specyficzny; ten po prostu bałaka, mówi gwarą prostego ludu i nie będzie tu stanowił wzoru. Za to nadkomisarz Jerzy Drwęcki czy jego żona Marysia (zwróćmy uwagę, że tuż po maturze!), dziś mogli by stanowić przykład z podręcznika savoir vivre’u i to obawiam się – przykład dla wielu niedościgniony. Podobnie zresztą, jak inni im współcześni, przedstawiciele tak zwanej inteligencji.
Akcja książki Konrada T. Lewandowskiego Bogini z labradoru (jak i wcześniejszej z cyklu – Magnetyzer), z której przytoczony fragment pochodzi, rozgrywa się w międzywojennej Polsce. Warszawa – bo w stolicy właśnie rzecz się dzieje – jest miastem barwnym, głównie dzięki postaciom, jakie można w niej spotkać. Przy kawiarnianym stoliku dyskutują ze sobą Boy Żeleński, Witkacy, młody Gombrowicz, narażeni na krytyczne uwagi, porażające żarty i zabójcze riposty Franciszka Fiszera. Rozmawiają o sztuce, poezji, polityce, filozofii, ale również o rzeczach bardziej przyziemnych, a robią to tak pięknie, że dech zapiera.
Co więcej, równie pięknie rozprawia stary weteran, pan Hiacyntus, oficerowie Wojska Polskiego, towarzyska śmietanka miasta. I niby to wszystko fikcja – czytam przecież nie historyczną rozprawę, a powieść kryminalną, zmyśloną od początku do końca – ale ta elegancja, maniery, sposób prowadzenia rozmowy, które tworzyły klimat tamtych czasów, fikcyjne już nie są. Doliniarze i inny element mówili po swojemu, wiadomo, i to w sposób nie bardzo wyszukany. Ale jeśli ktoś już mienił się być człowiekiem wykształconym i kulturalnym, do czegoś go to zobowiązywało. I choć nie każdy mógł się poszczycić lotnością umysłu, jaka była przepustką do stolika w kawiarni Ziemiańskiej, to jednak klasą, w odpowiednich sytuacjach, potrafił się wykazać. Takie czasy, takie obyczaje.
Dziś zaś – o tempora, o mores – czego się spodziewać i czego oczekiwać, skoro rozmowy w pokojach nauczycielskich (nie wiem, to przyznać muszę, czy w każdej szkole, ale na podstawie obserwacji poczynionych w szkołach kilku wyrobiłem sobie taką a nie inną opinię) niewiele się czasami różnią poziomem od tych, które się prowadzi za drzwiami – na gimnazjalnym korytarzu, w czasie przerwy. Poziom skolaryzacji nam rośnie, niestety nie pociąga za sobą poziomu kultury; cóż z tego, że dziś co drugi młody obywatel kończy studia?
Marek Krajewski, którego powieści o Eberhardzie Mocku stworzyły u nas pewną modę na retro kryminały, powiedział w którymś z wywiadów, odnosząc się do czasów, w których osadza akcje swoich powieści: Gdybym miał więcej odwagi i nie obawiałbym się ironicznych spojrzeń i wytykania palcami, ubierałbym się tak jak Edward Popielski – nosiłbym melonik i buty z getrami. Moda kobieca była piękna, zwiewna i podkreślała powaby kobiecej sylwetki… To też wyraz tęsknoty za dawną elegancją.
Pomyśleć, że kiedyś dla kulturalnego człowieka naturalnym było posiadanie (i oczywiście – stosowanie) wiedzy choćby takiej: W biurze, sklepie czy hotelu należy zdejmować kapelusz tylko w tym wypadku, gdy właściciel czy obsługa także mają gołe głowy (…). Opuszczając czyjś dom, kapelusz powinno się wkładać dopiero za drzwiami, nie w przedpokoju. W omnibusie lub powozie nie zdejmuje się w ogóle nakrycia głowy, nawet w obecności dam. Przychodząc z wizytą, kapelusz należy trzymać w ręku, a jeżeli jest się we fraku, cylinder powinien być nie zwykły, lecz ze sprężynką. Usiadłszy, można położyć nakrycie głowy na krześle, a jeśli nie ma wolnego, to na podłodze, ale – broń Boże – nie na stole (te informacje, jak i wiele innych, musiał przyswoić pretendujący do awansu społecznego Sieńka, bohater Kochanka Śmierci autorstwa Borysa Akunina).
Fascynujące to musiały być czasy – czasy dam i dżentelmenów, garniturów i kapeluszy, rozmów w kawiarniach, a nie paplaniny rażącej formą i nudzącej treścią.
Ech, gdyby tak mieć wehikuł czasu…

wtorek, 18 września 2012

Dlaczego temu Batmanowi się nie rusza, czyli o niby-kacu bez popijawy i granicach cierpliwości



Dzień dobry, szukam Batmana… To nie kwestia z komiksu (przepraszam – powieści graficznej) Franka Millera. To ja tak przywitałem się z panią w sklepie.
Ale od początku.
Chłopaki dostali zaproszenie na urodziny kolegi z przedszkola. Urodziny jakie są, każdy wie – trzeba mieć prezent. Kolega jest wielkim fanem Spidermana. Udaliśmy się więc do sklepu w celu zakupu Spidermana lub jakiegoś gadżetu z nim związanego. W rezultacie padło na samochód Spidermana, choć, o ile dobrze się orientuję w sprawach dotyczących Uniwersum Marvela, Spiderman nie jeździ samochodem. Ale to nieważne. Istotne jest to, że obok Spidermanów, stały Batmany. Tak się składa, że Gucio lubi Batmana. Upatrzył sobie jednego, któremu ruszały się nóżki i coś tam jeszcze. Jakoś udało nam się, tłumacząc sprawę pośpiechem, bo przecież nie można się spóźnić na urodziny, odstawić kukiełkę za siedemdziesiąt złotych polskich powrotem na półkę.
Ale temat Batmana powrócił.
Następnego dnia byłem akurat w pobliżu (innego) sklepu z zabawkami. Wszedłem i zapytałem o Człowieka Nietoperza. Wybrałem w końcu jednego, do kompletu wziąłem jeszcze Robina – Batman musi mieć kumpla i pomocnika a prezenty muszą być dwa, bo wiadomo, sprawiedliwy podział dóbr wśród rodzeństwa jest najważniejszy.
Wracam do domu, rozradowany, że z prezentem, dodatkowo ucieszony faktem, że Batman wraz z Robinem kosztowali mnie jedynie dwanaście złotych polskich, zamiast stu czterdziestu. Wracam ucieszony, czekam na radość w oczach dzieci i słowa wdzięczności, albo nawet nie słowa, choćby gesty o niej świadczące… Pokazuję Batmana i widzę łzy w oczach i słyszę pierwsze dźwięki rodzącego się w gardle kwęku i widzę wykrzywioną buzię i bierze mnie jasna cholera, a na usta cisną się słowa wielce nieparlamentarne; mielę je bezgłośnie, choć nie jestem w parlamencie.
Bo to nie jest TEN Batman! Tamtego się naciskało i się ruszał! No ożeż ku…!
Marudzenie trwało pół dnia. Czułem zintensyfikowany przyrost siwych włosów na głowie. Mam już ich całkiem sporo i coraz częściej się zastanawiam, czy to faktycznie kwestia genów, czy może jednak czegoś innego.
Była to jedna z sytuacji, które wytrącają mnie z równowagi. Takie sytuacje zdarzają się często. Czasami się zastanawiam: czy ze mną coś jest nie tak? Czy mój brak cierpliwości w chwilach kryzysowych jest normalny, czy to już jakaś patologia? Idealni rodzice pewnie się tak nie denerwują, tylko tłumaczą, uspokajają, sami są oazą spokoju, normalnie żywcem do nieba mogliby iść.
A mnie czasami moi Chłopacy doprowadzają do szewskiej pasji. Oj, to chyba niedobrze…
A może to jednak nic niezwykłego? Bo przecież dzieci potrafią zaleźć za skórę, nie bójmy się tego głośno powiedzieć i z całą stanowczością.
W ogóle życie z małymi dziećmi przypomina życie super imprezowicza, tyle, że pozbawione imprez. No bo tak: budzę się rano, niewyspany. Budzę się w nie swoim łóżku (małe potworki przypełzły w nocy do sypialni – przeniosłem się do ich pokoju, bo nasze łóżko, choć duże, nie pomieści czterech osób, w tym dwóch śpiących w pozycji stale-zmiennej, z fikołkami), budzę się tylko częściowo – jakiś kawałek mojego mózgu obudzi się dopiero za jakiś czas, gdy zaabsorbuje odpowiednią ilość kofeiny lub przewietrzy się na świeżym powietrzu. Idę do łazienki, patrzę w lustro – cienie pod oczami i ogólnie dość wymięty wygląd. Do tego w ciągu dnia przyjdzie taki moment, kiedy każdy kolejny dźwięk z kakofonii krzyków, pisków, huków i łomotów spowoduje uczucie, że jeszcze chwila, jeszcze chwileczka i głowa mi po prostu pęknie.[*]
I to wszystko nie dlatego, że poprzedniego wieczoru zaliczyłem jakiś bal, level hard. Kiedyś było tak: budzę się niewyspany: trudno, wniosek taki, że poprzedniego wieczoru długo było fajnie; nie moje łóżko? – przynajmniej jest jakieś łóżko, fajnie, trzeba sobie tylko przypomnieć, z czym ta sytuacja się dokładnie wiąże. Szybka kawa i uśpione rejony mózgu zaczynają wracać do życia, ogólnie nie jest źle, niewielka to cena za udany wieczór. Teraz wszystkie objawy, składające na syndrom the morning after są, chociaż the night before nie wystąpiła.
Batman w końcu i tak został ulubioną zabawką, ulubioną aż do wieczora. Ja się zastanawiam: o co była awantura? Zastanawiam się też, co zrobić z tą czarną niewdzięcznością: embargo na zabawki?
Aż by się tu prosiło o jakąś mądrą puentę. Nie mam żadnej i nie chce mi się wymyślać. Nie będę wymyślał, posiedzę sobie w ciszy i spokoju, bo akurat nastał taki moment, kiedy nikt mi nad uchem nie kwęczy.




[*] Tu taka moja obserwacja: dwójka dzieci, to coś więcej, niż suma arytmetyczna, to nie jedno dziecko plus drugie dziecko. Relacja, jaka jest między Chłopakami powoduje, że hałas i chaos, który potrafią wytworzyć, bardzo przewyższa hałasy i chaosy, które byliby wstanie wytworzyć pojedynczo, nawet, gdyby te oddzielnie wytworzone chaosy i hałasy do siebie dodać. Fascynujące zjawisko! Ale i trochę straszne.

piątek, 7 września 2012

Widowiskowy spektakl na czterech aktorów i kameralne kino akcji



Miałem ostatnio okazję obejrzeć dwa filmy. Były to dwa tak różne obrazy, że niepodobna je pod jakimkolwiek kątem porównywać. Różnica między nimi była tym większa i bardziej rzucająca się w oczy, że między filmami dostrzec można dziwną zależność: w jednym było to, czego absolutnie nie powinno zabraknąć (a jednak zabrakło!) w drugim, drugi zaś opierał się na tym, co z powodzeniem mogło być podstawą pierwszego.
Trochę to pewnie zagmatwane, już więc spieszę z wyjaśnieniami.
Pierwszy film, to Rzeź Romana Polańskiego. Drugi – Hans Kloss. Stawka większa niż śmierć. Jak wspomniałem, filmy różne pod każdym względem. Zacznijmy od przygód agenta J23. Wspaniale wpisuje się on w naszą polską tradycję robienia filmów, z którymi coś (a często wszystko) jest nie tak. Przypomnijmy sobie wywód inżyniera Mamonia: W filmie polskim, proszę pana, to jest tak: nuda… nic się nie dzieje, proszę pana, nic… Dialogi niedobre, bardzo niedobre dialogi są. I do tego aktorstwo: Niech pan weźmie na przykład, proszę pana, aktora zagranicznego, to ten aktor zagraniczny, proszę pana, to jego twarz… coś takiego wyraża. A polski aktor, proszę pana, to jest pustka, pustka, nic. Absolutnie nic.
W Stawce aktorstwo też jest jakieś bezpłciowe.
W filmie od pierwszych chwil seansu można dopatrzyć się niedociągnięć. A to żołnierze broniący się w czasie oblężenia miasta prezentują się, jakby szykowali się na paradę (czyściutkie mundury, ogólnie nienaganny wygląd), a to więźniowie w pasiakach wyglądają wyjątkowo zdrowo, są odżywieni i dość dziarscy, zupełnie nie przypominają postaci, które znamy z obozowych fotografii z czasów wojny. Bursztyny (pełniące w filmie kluczową rolę) z niewyjaśnionych przyczyn świecą ciepłym, ognistym blaskiem (same z siebie, nie żadnym tam światłem odbitym)[1]. Faktu, że Hans  Kloss, przez trzydzieści lat (akcja rozgrywa się w dwóch płaszczyznach czasowych) zmienił się z Tomasza Kota w Stanisława Mikulskiego, jego partnerce zaś przez ten czas przybyło zaledwie kilka kosmyków siwych włosów (mimo pobytu w radzieckim łagrze, który na ogólny wygląd powinien wpływać znacząco i raczej ujemnie), nawet nie będę komentował.
Bardziej razi jednak coś innego. Biorąc pod uwagę, że Stawka jest, było nie było, filmem akcji, do tego wojennym, nastawiłem się, zaczynając ją oglądać, na określone widowisko. Wiedziałem, że nie zobaczę kolejnych Dział Nawarony czy Parszywej dwunastki, aż tak naiwny nie jestem. Tego jednak, że przyjdzie mi obejrzeć coś, co bardziej, niż wspomniane obrazy przypomina spektakl Teatru Telewizji, się nie spodziewałem.
Bohaterowie przebywają w pomieszczeniach – ciasnych, oświetlonych miękkim, nastrojowym światłem (i jakichś takich nieautentycznych – budynki z czerwonej cegły są ciągle nieskazitelnie czerwone, choć zrujnowane po bombardowaniach – żadnego brudu, żadnego osmalenia…). Nawet ujęcia plenerowe są jakby „ciasnawe” – pewnie dlatego, że szerszy kadr ujawnił by, że madrycki cmentarz, który widzimy na ekranie, ani nie znajduje się w Madrycie, ani nie jest cmentarzem, tylko jakimś polskim parkiem, w którym ustawiono sztuczne nagrobki i kilka palm w donicach, dla nadania egzotyki.
Zbliżenia na kryształową szklankę z koniakiem czy usta bohaterki, która zaciąga się papierosem tkwiącym w cygarniczce rzucają się w oczy bardziej, niż tych kilka scen strzelanin, które owszem, są, ale nie robią wrażenia. Wszystko to sprawia, że mamy do czynienia z filmem odznaczającym się zbyt wyraźną, jak na reprezentowany gatunek, kameralnością.
Jeśli zaś chodzi o Rzeź: jest w niej to, czego zabrakło Klossowi: emocje, napięcie, akcja. I jest to niesamowite, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Polański nakręcił film o czwórce ludzi zamkniętych w jednym mieszkaniu, a właściwie – przez większą część czasu, w jednym pokoju. Nie mniej jednak w mieszkaniu sporo się dzieje. Niewinne spotkanie rodziców dwóch skłóconych chłopców, z każdą chwila staje się coraz mniej niewinne. I chociaż ciągle jeszcze nic się specjalnego nie dzieje, rozmowa jest kulturalna, uprzejmości wymieniane z należytą częstotliwością i popierane odpowiednio szerokimi uśmiechami – czuć, że pod powierzchnią coś się drży, że coś jest nie tak, zaczyna wrzeć i w końcu wybuchnie. To pewnie inny, mniej mroczny rodzaj napięcia, niż to, które Polański serwował widzom w Dziecku Rosemary czy Lokatorze, ale równie silnie odczuwalny.
Polański ekranizował sztukę teatralną. Jakimś cudem (choć tu pewnie mówić powinniśmy o talencie, nie o ingerencji sił wyższych) zrobił z niej scenariusz trzymającej w napięciu historii, która świetnie sprawdza się na kinowym ekranie.
Patryk Vega miał nakręcić wojenny film akcji. Miały być wybuchy, intrygi, pościgi i strzelaniny. Jakimś cudem wyszedł mu teatr telewizji. I kto za to zapłacił? Społeczeństwo, oczywiście. Ja na przykład zapłaciłem kilkudziesięcioma minutami, które mogłem spędzić znacznie przyjemniej.
Gdybym Stawkę większą niż śmierć oglądał w kinie, to aż by mi się chciało wyjść z kina.
I bym wyszedł.


[1] Pamiętacie scenę z Pulp Fiction, w której Vincent Vega uchyla wieko walizki należącej do Marsellusa Wallace’a, odebranej właśnie młokosom jedzącym hamburgery z Big Kahuna (Dobry hamburger to podstawa pożywnego śniadanka!) i popijającym je Spritte’m? Dobywa się z niej złoty blask. To samo dzieje się, gdy ktoś zagląda do skrzyni z tajemniczym (oczywiście tylko w założeniu, w pierwszej minucie filmu można domyślić się, co jest w skrzyniach) ładunkiem w Klossie. O ile jednak w filmie Tarantino mamy do czynienia z ciekawym „smaczkiem” (są tacy, co do dziś się głowią: co jest w neseserze?), o tyle Patryk Vega osiągnął efekt dość – nie bójmy się tego słowa – głupawy.

czwartek, 6 września 2012

Wpis, dla którego trudno znaleźć tytuł



Jakoś mi ostatnio nie idzie pisanie. Dlaczego? Oto jest pytanie. Snuję tu pewne teorie. Może być tak, że nic się nie dzieje ciekawego wokół mnie. Takie wyjaśnienie daje mi obiektywny powód do niepisania: nie piszę, bo nie ma o czym. Teoria druga zakłada, że coś się jednak dzieje, bo przecież zawsze się coś dzieje. Idąc tym tropem mogę dojść do różnych wniosków. Takiego na przykład, że z jakiegoś powodu nie potrafię znaleźć ciekawych stron tego, co się wydarza; albo – że nie umiem swoich obserwacji ubrać w słowa. To nie są wesołe wnioski.
Łapię się już różnych rzeczy: szukam inspiracji w książkach (kiedyś często je znajdowałem, dziś mi się jakoś nie udaje), gazetach, w sieci, w radio… Coś też przecież sobie cały czas myślę. Myślę i myślę, ale nie wymyślam. Wielkie myśli o niczym, jak mawiał Kubuś Puchatek – jak napisał Leopold Tyrmand.
O, taki Tyrmand na przykład, skoro już się nawinął. Zaczął pisać dziennik i pisał go zawzięcie, każdego dnia miał coś do napisania, co wieczór zapełniał ładnymi zdaniami ładnych kilka stron. Chodzę po ulicach i układam zdania do zapisania w dzienniku – Tyrmand chodził i układał i robił to z powodzeniem. Moje życie codzienne konstruuje się wokół tego dziennika. Prowadzę go zaledwie pół miesiąca, a już przerósł wszystkie zamiary. Coś rośnie, tylko co? Zbyszek Herbert powiedział: „Ostatniego dnia napiszesz: ‘Dziś nigdzie nie wychodziłem i z nikim nie rozmawiałem. Pisałem dziennik…’”. Moje życie nigdy się wokół tego bloga nie konstruowało, ale też chodziłem po ulicach i układałem zdania, albo przynajmniej obmyślałem koncepty i również robiłem to z (jako takim) powodzeniem.
Ostatnio mam pustkę w głowie.
Może to dlatego, że się rozleniwiłem? Może trzeba pisać, żeby nie wyjść z formy a ja sobie odpuściłem? Z drugiej strony: pisać cokolwiek? Pisać, żeby pisać?
Z trzeciej strony: otwieram Dziennik Gombrowicza, pierwszy tom. Poniedziałek: Ja. Wtorek: Ja. Środa: Ja… Przez trzy dni Gombrowicz nie napisał wiele, ale jednak coś napisał. Wertuję Dziennik dalej. Sporo jest w nim takich fragmentów. Poniedziałek (któryś kolejny): Zjadłem smaczną rybę.
Z czwartej strony: gdybym ja napisał, że dziś zjadłem spaghetti, nawet i smaczne, to czy to by kogoś zainteresowało? Trzeba być Gombrowiczem, zapisek o jedzeniu ryby trzeba poprzedzić dziesiątkami stron zapełnionych tym, co Gombrowicz miał do napisania i co się złożyło wielką literaturę, żeby móc sobie pozwolić na częstowanie czytelników wyciągiem z menu.
Cóż.
Spaghetti zjadłem, tak prawdę mówiąc, przedwczoraj. I sam je skomponowałem i byłem bardzo zadowolony z efektu, bo osiągnąłem harmonię smaków, która wszystkim stołownikom (ech, te ciekawe słowa, które wyszły z obiegu!) przypadła do gustu.
Ale czy to kogo obchodzi?
Poniedziałek (znowu, oczywiście, poniedziałek Gombrowicza): Chcę jeszcze dopisać, że przedwczoraj, zanim poszedłem spać, zdarzyło mi się coś… ale tak mglistego… Nie wiem dobrze, jak to rozumieć i jestem wstrząśnięty… Ja też się dziś zetknąłem z mglistością i również byłem wstrząśnięty, choć nie dogłębnie. Zacząłem przysypiać w fotelu. Miałem świadomość, że siedzę w fotelu, czułem, jak powieki robią mi się coraz cięższe, czyli nie całkiem jeszcze spałem, ale jednocześnie zaczęło mi się już coś śnić (tu pojawia się mglistość). Patrzyłem na półkę, na której coś leżało, nie wiedziałem co (bo było mgliste), ale bardzo byłem ciekaw. Sięgnąłem po to ręką i… Nagle żona weszła do pokoju i wyrwała mnie z mojego zasypiania.
Byłem wstrząśnięty.
Choć nie dogłębnie.

wtorek, 4 września 2012

Gdy lato się skończyło, czyli wakacyjne epitafium



Zabrałem się właśnie za lekturę W drodze Jacka Kerouaca. Chciałem sobie odświeżyć powieść, zanim wybiorę się do kina na ekranizację, o którą ktoś się w końcu pokusił (albo – na zrobienie której się odważył!).
Tak się złożyło, że o przygodach Sala Paradise’a zacząłem czytać, gdy u nas lato zaczęło dobiegać końca. A koniec lata, to dla mnie (przedstawiciela tej uprzywilejowanej grupy zawodowej, której wszyscy zazdroszczą) koniec wakacji, powrót do pracy, czyli moment, któremu daleko do tego, by go nazwać najprzyjemniejszą chwilą w roku.
Oczywiście za stary już jestem na to, by roić sobie, że zamiast znowu zaprzęgać się do kieratu, mógłbym wyjść na drogę i złapać stopa w kierunku, gdzie lato jeszcze trwa a praca polega na zbieraniu winogron w promieniach słońca. Nie mniej jednak myślę sobie, że najbliższe dziesięć miesięcy mógłbym spędzić przyjemniej, niż przyjdzie mi to zrobić.
Wszyscy musimy robić to, czego nie chcemy. Mamy pracę, rodziny, obowiązki i jeszcze musimy wszystkich zabawiać! Myślisz, że nie wolał bym żyć nagi w lesie, jak poganin? Tańczyć i grać na fletni Pana?  - tak o realnych cieniach i wyimaginowanych blaskach życia mówi Homer Simpson. Jego wizja idealnego życia jest dość radykalna, ale pewnie większość z nas ma taką wizję. I jest bliższa lub dalsza od jej realizacji.
A skoro już jesteśmy przy życiu w lesie: trafiłem niedawno na ciekawy artykuł. Zaczyna się tak: Na północy Norwegii, w okolicach Storslet, dwie siostry żyją tak, jakby nie obchodziła je większość zdobyczy współczesnej cywilizacji. Budzą skrajne emocje i nic sobie z tego nie robią. Chcą żyć w spokoju. Po swojemu. Na zdjęciu widać dwie młode dziewczyny. Kolejne fotografie obrazują to, co Norweżki rozumieją przez „życie po swojemu”.
Dziewczyny od najmłodszych lat żyły blisko natury, choć bliskość to specyficzna, ekologom pewnie by się nie podobała. Kristine i Johanne, bo takie imiona noszą nasze bohaterki, łowią ryby i polują. Na fotografiach widzimy je z bronią, w dłoniach trzymają swoje zdobycze: a to lis (jeden trzymany za ogon, kilkanaście wiszących w tle; pewnie będą z nich futerka), a to wielka ryba, a to dzikie kaczki… Kiedy chodziły do ósmej klasy, szkoła tak bardzo im zbrzydła, że postanowiły uciec do lasu. W szkolne plecaki zapakowały napoje oraz słodycze i wyruszyły w góry. Mówią, że ciągnęła je tam cisza i dzikość pięknego krajobrazu. Do szkoły wracały jeszcze od czasu do czasu, ale w dziewiątej klasie dały sobie z nią zupełnie spokój.
Kiedy popularny norweski dziennik zamieścił tekst o siostrach, rozgorzała dyskusja: Jedni twierdzą, że dziewczyny znalazły własny sposób na szczęście, tylko je podziwiać. Inni uważają, że dziwaczny tryb życia to młodzieńczy bunt i poza…
Czy ja tu do czegoś zmierzam? Sam nie wiem, brakuje mi pomysłu na błyskotliwe podsumowania. Zastanawiam się jednak… Czy ja zazdroszczę bohaterom Kerouaca tego, że nie wiedzą, co im przyniesie nowy dzień, ani gdzie ich zastanie kolejny wieczór? A może raczej tego, że nie mają potrzeby tego wiedzieć, bo niewiadoma jest tym, co najbardziej cieszy? Czy zazdroszczę dziewczynom z norweskiej dziczy tego, że gdy wstają rano, to nie muszą iść nigdzie, gdzie czeka na nie szef i sterta papierów, z którą należy się obchodzić z urzędniczą dokładnością?
Nie zazdroszczę. No, może odrobinkę. Do życia w lesie nie nadaję się absolutnie – nudno mi było nawet w moim rodzinnym małym miasteczku, więc przeniosłem się do większego. Podróże bez grosza przy duszy, o jakich pisze Kerouac – to nie na nasze czasy. Kiedyś może życie trampa miało w sobie jakiś romantyzm, dziś bohaterów W drodze nazwano by menelami.
Nie mniej jednak jest dla mnie (choćby w teorii) coś pociągającego: i w włóczędze bez planu i w ucieczce od gonitwy, w jakiej codziennie, chcąc nie chcąc, uczestniczymy.
I naszły mnie te wszystkie myśli, kiedy akurat musiałem wrócić do pracy. Pewnie to znamienne.
No bo nie ukrywam, że czasem, kiedy budzę się w poniedziałkowy ranek, najchętniej pobiegłbym do lasu, choćby zatańczyć i zagrać na fletni Pana…