piątek, 27 kwietnia 2012

Od czego inne są brokuły, czyli co warto wiedzieć


Zupełnie nieoczekiwanie poczułem sympatię do Dody. Tak, do pani Doroty Rabczewskiej, IQ, jak wieść niesie, 156, byłej dziewczyny Nergala i gwiazdy Big Brothera. Przeczytałem wywiad, który ukazał się w Polityce. Z Dodą rozmawiał Jacek Żakowski, a ja przy lekturze ubawiłem się setnie, ale też i zastanowiłem.
A brokułek jest inny niż co? – kolejnym skomplikowanym pytaniem zażył mnie Gucio. Może jednak nie aż tak skomplikowanym – trzeba tylko wyłapać subtelności rozumowania dziecka – ale to okazało się poźniej. Brokułek jest inny niż… wszystko – mówię, bo tak mi rozum podpowiada. Brokułek wygląda jak brokułek, a wszystko inne wygląda inaczej. Marchewka też wygląda inaczej, niż na przykład seler – kończę przykładem, bo nie wiem, czy jasno się wyraziłem. Nie – okazuje się, ze coś pokręciłem – brokułek jest inny niż kalafior. A, już rozumiem. Brokuła z kalafiorem można porównać, są do siebie podobne. Ale przecież są też inne. O to więc chodziło! Są takie same duże – dalej tłumaczy Guć. A sól pasuje do cukru – tu się już tworzy grubsza teoria. Podział rzeczy, których różnice uwidaczniają się dzięki podobieństwom. Dzieci, to jednak mają umysły, pozazdrościć.
Dzieci chcą wszystko wiedzieć. Dlaczego Kubuś Puchatek ma takie same kwiatki, jak pani sąsiadka? Nie wiem, prawe mówiąc nic o kwiatkach Kubusia Puchatka, więc dopytuję: Ale jakie kwiatki? W bajce widziałeś? Gucio się marszczy: Jak to w bajce? Zastanawia się chwilę. Aha, pomyliłem się. Dlaczego Kubuś ma takie same kwiatki, jak pani sąsiadka. A ja powiedziałem Kubuś Puchatek. Wszystko jasne. Kubuś, to chłopiec mieszkający dwa domy dalej. I faktycznie, na jego trawniku rosną takie same kwiaty, jak na działce, z którą i my i Kubuś sąsiadujemy. Chodziło o tego Kubusia, nie o kumpla Prosiaczka. No i dlaczego on ma te kwiatki?
Dzieci chcą wszystko wiedzieć, wszystko je interesuje, o wszystko się dopytują i ciągle o czymś myślą, wysnuwając swoje bardziej lub mniej zaskakujące wnioski. Na temat brokułków, kwiatków, samolotów, dźwigów na budowie, szczoteczki do zębów mamy i tak dalej. Z wiekiem nam to często przechodzi, ta totalna ciekawość i chęc dociekania. Przechodzi, albo się kierunkuje, nie interesuje nas już wszystko, tylko niektóre rzeczy. Wiemy już, że wszystkiego i tak się nie dowiemy.
I tu wracamy do Dody. Doda nie czyta gazet. Rzadko ogląda telewizję, a programy informacyjne, to już w ogóle najrzadziej. Nie ma potrzeby rozumienia, jak się kręci świat. Świat się kręci wokół mnie. Nie ja wokół świata – tyle Doda wie i tyle jej wystarcza. Pan Żakowski chyba nie do końca rozumie taką postawę. Dopytuje o ciekawość i potrzeby jej zaspokajania, mówi o przeróżnych pozytywach posiadania wiedzy o świecie. A Doda rzuca własne argumenty, rozmowa przypomina chwilami szermierski pojedynek, gdzie ciosy są celnie wymierzone, ale i z wprawą parowane. Niektórzy chcą rozumieć świat – tłumaczy Żakowski. Po co? – pytanie i proste i trudne. Niektórzy mają takie potrzeby. Teraz cios zadaje Doda, cios celny: I rozumieją? – pyta.
Pewnie nie rozumieją, bo na świecie zawsze będą rzeczy, o których nawet filozofom się nie śniło. Można starać się zrozumieć, pochłaniać informacje, analizować fakty. Pytanie tylko, jaki z tego pożytek.
Nie, nie chwalę tu ignorancji. Cenię ludzi, którzy wiedzą i rozumieją wiele. Coraz częściej dochodzę jednak do wniosku, że o pewnych rzeczach wiedzieć nie muszę i że niczego mi od tej niewiedzy nie ubędzie. Tu się spotykam z Dodą. Po co mi wiedza o polityce? Polityka i tak kręci się sama, mit demokracji nie przekona mnie do tego, że mam jakiś wpływ. Po kolejnych wyborach zmienią się panie i panowie na stanowiskach i niewiele więcej się zmieni, przynajmniej nie dla mnie. A jeśli nawet zmiany nastąpią, to będą wynikiem działania jakichś tajemniczych, globalnych układów sił, a nie moich wyborów. Mógłbym śledzić ekonomiczne ewolucje i rewolucje zachodzące na świecie, rozszyfrowywać mechanizmy, które rządzą światem wielkiej finansjery. Tyle tylko, że pewnie w końcu doszedłbym do przekonania, że mechanizmy te są na tyle złożone, rozległe i skomplikowane, że ja nijak nie dam rady wpasować się w nie na tyle, by odnieść z tego wpasowania jakieś korzyści. O wszystkim zdecydują politycy kierujący mocarstwami, szejkowie handlujący ropą, korporacje opracowujące nowe technologie. Mógłbym myśleć o tym, że Hiszpania padnie, euro się rozpadnie i co będzie ze światem, jak to robi pan Żakowski, ale miałbym z tego myślenia tylko niepotrzebny stres i zmartwienie. Finanse Hiszpanii i kondycja euro raczej nie zależą od tego, co zrobi moja skromna osoba.
Nie chwalę tu ignorancji, nie pochwalam bezmyślności, ale myślę, że to istotne, czym zaprzątamy sobie głowę. Zaprzątać ją sobie zbyt wielką ilością spraw nie jest chyba zdrowo.
Aktualnie się cieszę, że wiem w końcu, od czego jest inny brokułek. I dlaczego akurat od kalafiora. A dzieciom w dalszym ciągu zazdroszczę umysłu. Ciekawości i tego, co robią ze zdobytą wiedzą. Bo w sumie ważniejsze chyba od tego, co wiemy, jest to, w jak otwarty sposób potrafimy myśleć i jak kombinować, oraz co z tego kombinowania ciekawego wyciągnąć. 

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Dzień jak co dzień


A gdyby tak [...] jakiś demon [...] rzekł ci: "Życie to, tak jak je teraz przeżywasz i przeżywałeś, będziesz musiał przeżywać raz jeszcze i niezliczone jeszcze razy; i nie będzie w nim nic nowego, tylko każdy ból i każda rozkosz i każda myśl i każde westchnienie i wszystko niewymownie małe i wielkie twego życia wrócić ci musi, i wszystko w tym samym porządku i następstwie…
Fryderyk Nietzsche, Wiedza radosna


Budzę się rano. Pierwsza myśl: co teraz muszę zrobić? Zaraz, zaraz, jaki to dzień dziś mamy? Poniedziałek. No tak. Czyli muszę wstać. Zaraz, za chwilkę…
Rozpoczyna się kolejny dzień. Jak co rano muszę ogarnąć Chłopaków, siebie doprowadzić do porządku, uporządkować kuchnię, bo wieczorem zabrakło już na to siły i ochoty, więc brudne talerze piętrzą się, psując obraz. Prysznic, pytanie: w co się ubrać?, które dotyczy widać nie tylko kobiet. Choć może w naszym przypadku ma inny sens: czego nie muszę prasować? I już mogę wychodzić do pracy. Kawki nie zdążyłem przygotować, trudno. Chłopaki witają się z opiekunką, ja też. Cześć, cześć, zupka na kuchence, makaron w szufladzie. Gucio, jeszcze ci rowerek wystawię… Wystawiam i już mnie nie ma.
Godziny w pracy mijają jak zwykle. Tu coś załatwić, tu zadzwonić, pismo napisać, wydrukować na jedynej sprawnej, dostępnej drukarce, która ostała się w sekretariacie. Wysłać. Pogadać z tym i owym, coś sprawdzić, zadzwonić, zapisać… W końcu można się zbierać.
Po drodze zakupy. Kolejne trudne pytanie: co na obiad? Kiedy trzeba codziennie, albo co drugi dzień coś wymyślać, pomysły w końcu się wyczerpują. Wracam do domu, witam Chłopaków, czymś tam ich zajmuję, zabieram się za gotowanie. Żona przychodzi po jakimś czasie, jemy. Co dziś w pracy? Co nowego? Nic nowego. Minęła szesnasta, Chłopaków ciągle rozpiera energia. Skąd oni ją czerpią? W końcu przychodzi pora na mycie i kolację. Oczywiście pora dla Chłopaków. Oglądamy wspólnie bajkę – wieczorny rytuał. Idą spać. Można by odsapnąć, gdyby nie było jeszcze tyle do zrobienia. W końcu nie ma już nic do zrobienia, można iść spać. Kilka stron książki, dopóki powieki nie zaczną opadać.
Budzę się rano – nie, to na pewno nie weekend, trzeba wstawać. Chłopaki już wstali i nie wiadomo, co robią, lepiej sprawdzić. Prysznic, czego nie muszę prasować, i żeby było inaczej, niż wczoraj… Do pracy i tak dalej.
I ciągle jest jeszcze coś do zrobienia, na co stale nie starcza czasu. Gdzie wcisnąć te nadprogramowe rzeczy? Gdzie się znajdzie luka w moim zwartym rozkładzie dnia?
Wyrażenie dzień jak co dzień zyskuje nowy sens, gdy każdy kolejny dzionek zaklęty jest w kręgu powtarzającego się schematu. Dni układają się w schematyczne tygodniowe cykle, te zaś budują kolejne miesiące. Ani się człowiek obejrzy, jak mija rok, później kolejny…
Dni są podobne jeden do drugiego i dlatego wydaje się, że życie posiada logikę i sens. Tak zapewne uważa nawet ślimak, wygrzewający się na szynie kolejowej – taka myśl przyszła do głowy Nicholasowi Fandorinowi, bohaterowi książek Borisa Akunina. Powtarzalność nadaje sens? Gwarantuje logikę? Być może. Zapewne może powodować, że żyje nam się spokojniej. Jednak nie jest to takie proste. Dawid Hume zauważył, że z faktu, iż słońce wschodzi co rano od zarania dziejów, albo i dłużej wcale nie wynika, że wzejdzie również jutro, za tydzień czy za dziesięć lat. Powtarzalność niczego nam nie gwarantuje. Ślimaka wygrzewającego się na torach również może zaskoczyć nadjeżdżający znienacka pociąg, taki wniosek wysnuł i Fandorin.
Nastaje nowy rok. Czas wrócić do pracy po świątecznej przerwie. Rozpoczyna się czekanie na zimowe ferie, które w końcu przychodzą i szybciutko się kończą. Czas więc czekać na wiosnę. Ta z kolei po swojemu organizuje czas. Porządki w ogrodzie, PIT, który trzeba w końcu wypełnić – choć co roku zamierzam zrobić to jeszcze zimą, jest to nieodmiennie czynność wiosenna. List z przypomnieniem, że kończy się okres ubezpieczenia samochodu nasuwa jednocześnie myśl, że kończy się też ważność jego przeglądu technicznego. W pracy wiosna również przynosi określone, powtarzalne czynności. Później lato, tak oczekiwane. Koło się toczy, od końca lata do końca roku jest tylko jeden skok. A w międzyczasie powtarzają się dni, tygodnie i miesiące.
A gdyby tak przeżyć przygodę? I przygody się zdarzają, ale od pewnego momentu są do siebie coraz bardziej podobne i coraz mniej spektakularne, za to krótkotrwałe: ot, jakiś wieczór, który swoimi atrakcjami wyróżnia się na tle innych wieczorów.
Tylko Chłopaki burzą schemat. Każdego dnia mają nowe pomysły, uczą się nowych rzeczy, sprawiają nowe radości i znajdują nowe sposoby na nadszarpnięcie rodzicielskich nerwów.

czwartek, 5 kwietnia 2012

Świętować, nie świętować, tak czy siak warto kupować


Święta. Dla Polaka czas święty, niezależnie od tego, czy mowa o Polaku – katoliku, żarliwym wyznawcy, gorąco wierzącym, czy o Polaku z grupy tych, których pewien stary ksiądz proboszcz nazywał ale-katolikami (jestem katolikiem, ale że pewne kwestie nie do końca mi odpowiadają, robię po swojemu, nie po katolicku), czy o Polaku – wyznawcy poglądów księdza Natanka (choćby takiego, że w 1963 roku, w Rzymie kardynałowie i biskupi intronizowali Lucyfera podczas tajnej uroczystości w Bazylice świętego Pawła za Murami[1]). Świętują słuchacze Radia Maryja i elektorat PO. Pewnie nawet elektorat SLD. Alleluja.
Święta czas święty, bo wiadomo: wolne, nie trzeba wstawać do pracy; i z rodziną się można spotkać i z przyjaciółmi, zawsze to jakaś okazja, by miło spędzić czas. Poza tym Telewizja Polska znowu nie zawiedzie: pokaże ekranizacje Sienkiewicza, Kargula i Pawlaka i w ogóle wszystkie okazjonalne hity. No i tradycja, kwintesencja świąt, czyli malowane jajka, baranek z cukru, zajączek i biała kiełbasa. Alleluja.
Wyczulony Czytelnik doszukał się pewnie w powyższych akapitach pewnej zjadliwości. Słusznie. Na zjadliwe w swym tonie konstatacje naszło mnie – pośrednio –  z dwóch co najmniej powodów. Pierwszym było wysłuchanie audycji w radio, drugim to, że zepsuła mi się myszka, co uniemożliwiło mi obsługę komputera i wymusiło konieczność wyjazdu do sklepu. Ale po kolei i ze szczegółami.
W poniedziałek, w audycji Za, a nawet przeciw nadawanej w radiowej Trójce, mowa była o świętowaniu poza Kościołem. Program jest nadawany na żywo, z udziałem słuchaczy. Padały w jego trakcie różne głosy, wybijał się jednak szczególnie jeden wątek: tradycja. Niewielu z dzwoniących i piszących zwracało uwagę na czysto religijny, duchowy wymiar świąt. Ważne jest właśnie przekazywanie, ciągłość tradycji, co ma znaczenie i w wymiarze osobistym, rodzinnym jak i patriotycznym. Ważne jest to, że święta, to czas rodzinny, że są okazją do spotkań, zbliżenia się z krewnymi. Ciągle jednak poruszamy się w sferze profanum, o sacrum zaledwie się ocierając, albo i nawet to nie.
Zepsuła mi się myszka, to drugi ze wspomnianych powodów do niniejszych przemyśleń. Całkiem i na amen się zepsuła, wyzionęła ducha. Wybrałem się więc do sklepu, a ściślej – do hipermarketu. Gdy wjeżdżałem na parking dotarło do mnie, że mamy przecież przedświąteczny czwartek. Znalazłem w końcu wolne miejsce i udałem się na spacer, w kierunku wejścia. W środku – zgroza. Otwarte wszystkie kasy, a przed każdą mrowie ludzi, któremu na imię Legion. Od razu sobie wyobraziłem, jak będę stał z jedną malutką myszką w tym nie kończącym się ogonku, za tymi wszystkimi wyładowanymi po brzegi wózkami. Okazało się, że wyobraźnia działa mi bez zarzutów. Wybrałem myszkę  i stanąłem w najbliższej kolejce – nie było sensu szukać krótszej, bo krótszych nie było. Stałem długo, więc miałem czas na myślenie. Myślałem…
Myślałem, że to przecież jest nie tylko przedświąteczny czwartek. To czwartek już właściwie świąteczny, Wielki Czwartek, co więcej – było akurat trochę przed dwudziestą. Co z tego?, zapytacie. Otóż, o ile mnie pamięć nie myli, a nie myli na pewno, w Wielki Czwartek w godzinach wieczornych, rozpoczyna się obchody Świętego Triduum Paschalnego. W kościołach wspomina się moment, kiedy Jezus ustanowił dwa sakramenty: kapłaństwo i eucharystię. Obydwa bardzo ważne. Odbywają się uroczyste msze, księża występują w złotych ornatach – to w końcu ich święto. Pamiętam ten podniosły, uroczysty nastrój, bo jako dzieciak w nim uczestniczyłem. Nawet dość czynnie. Byłem ministrantem, zanim zszedłem na złą drogę, czyli zanim wierzenie (lub powtarzanie rytuałów) zastąpiłem krytycznym myśleniem.
Stałem tak w Wielki Czwartek w sklepowej kolejce, za mną i przede mną rzesze ludzi, którzy pewnie należą do tych dziewięćdziesięciu iluś tam procent naszego społeczeństwa, określających się jako wierzący i jako katolicy. Powinien mi się pojawić dysonans: przecież ci ludzie, przynajmniej w części, zapewne w większej, powinni być gdzieś indziej. Tymczasem robią zakupy. Do rozbieżności między tym, co deklarowane, a tym, jak wygląda praktyka już się jednak przyzwyczaiłem, więc dysonansu nie było. Refleksja jednak jest.
Tradycja. Malowane jajka, cukrowe zajączki, maślane baranki, biała kiełbasa, chrzan i lukrowane mazurki. Jednym słowem: Wielkanoc.   
Jezus wypędził podobno kiedyś handlarzy ze świątyni, by nie robili z domu Ojca targowiska. Dziś, o ile istniał, w grobie się pewnie przewraca (tak, słyszałem o zmartwychwstaniu i wniebowstąpieniu, ale nie przemawia do mnie ta idea), bo nie dość, że świątynie nader często kojarzą się dziś z robieniem biznesu, to jeszcze z historii jego życia zrobiono marketingowy magnesik, pomagający wypełniać hipermarkety.
Alleluja.



[1] Wstrząsający fragment kazania księdza Natanka do wysłuchania i obejrzenia TUTAJ 

wtorek, 3 kwietnia 2012

Nieodwracalne zmiany w mózgu, czyli dlaczego trochę mi bliżej do Indianina


Potrafię zasnąć i spać w różnych warunkach. Sypiałem na dworcach, na siedząco, z plecakiem na plecach – spałem i nie przeszkadzał mi gwar dookoła. Zdarzało mi się spać w kościele i na wykładzie, dziś potrafię się zdrzemnąć na kanapie, przy włączonej muzyce, nie budzą mnie drapieżna riffy i perkusyjne salwy. Za to w nocy… Wystarczy najmniejszy stukot dobiegający z pokoju Chłopaków, ich najcichsze mruczenie przez sen, pierwsze odgłosy nadchodzącego płaczu, i budzę się od razu. Czasami mam wrażenie, że budzę się, zanim jeszcze cokolwiek usłyszę. Otwieram oczy, leżę chwilę, wokół cisza, ale ja wiem, że za chwilę coś, a właściwie ktoś ją przerwie. Zwykle się nie mylę. Po chwili nadchodzi desant z dziecięcego pokoiku albo rozlega się krzyk domagający się czegoś do picia.
Śpię więc, można powiedzieć, czujnie jak Indianin na wojennej ścieżce, który w każdej chwili może spodziewać się napaści łowców skalpów. Śpię z jednym okiem otwartym. A właściwie z uchem.
Kiedyś mnie to nie dotyczyło, dziś i owszem. Dlaczego? Istnieje duże prawdopodobieństwo, że za sprawą zmian w moim mózgu, które wywołało pojawienie się Chłopaków. Na razie możemy stwierdzić, na podstawie przeprowadzonych przez poważnych naukowców badań, że zmiany takie zachodzą u mysich tatusiów. Gdy rodzą się małe myszki, mózgi ich ojców przechodzą nagły rozwój: zmieniają się połączenia neuronalne, a nawet pojawiają się nowe, w ośrodkach odpowiedzialnych za odbiór bodźców węchowych oraz za pamięć. Warunkiem koniecznym jest jednak, by tata małych myszek został z nimi i jakoś tam – po mysiemu – pomagał mysiej mamie. Bo kiedy się go za ogon wyciągnie z laboratoryjnego rodzinnego akwarium i przesadzi do innego, to móżdżek jakim był, takim pozostaje – żaden rozwój nie nastąpi.
Informacje o mysich mózgach wyczytałem w artykule drukowanym w najnowszym numerze Charakterów, dotyczącym relacji ojców z synami. Oczywiście ojców należących do gatunku homo sapiens – wzmiankę w tym miejscu o myszach potraktowałem więc jako sugestię, że na mój mózg powinienem patrzeć per analogiam: co u myszek, to i, przynajmniej potencjalnie, u mnie.
Warunek konieczny spełniłem. Z Chłopakami byłem od samego początku, to znaczy od chwili, gdy zaczęli się wyłaniać z miejsca, z którego zwykle wyłaniają się dzieci przychodząc na świat. Przewijałem ich, ubierałem i usypiałem już w szpitalu (dziwiąc się, że kupa niemowlaka pachnie bardziej jak niemowlak, niż jak kupa i naiwnie myśląc, że może ten stan rzeczy się utrzyma; rozczarowanie było dość przykre). Nosiłem w nosidełku na spacerach, drzemałem, służąc im za materac, gdy oni również drzemali, zajmując przestrzeń od mojej klatki piersiowej do paska spodni. Bawiłem się z nimi, karmiłem, wygłupiałem i tak dalej. Czyli dałem, w tym ważnym okresie, kiedy Chłopacy byli jeszcze całkiem malutcy, swojemu mózgowi szansę na odpowiedni rozwój. Indiański sen świadczy być może o tym, że poskutkowało.
Mózg mózgiem jednak – całkiem niezgorzej funkcjonuje, niezależnie od tego, czy zmiany w nim zaszły i jakie, a to przecież najważniejsze. Cały szkopuł w tym, że bycie tatą, to coś więcej, niż tylko czujny sen i dodatkowe neurony. Zmagam się ostatnio z Chłopakami w różnych sytuacjach, moja cierpliwość bywa wystawiona na ciężkie próby, które, niestety, nie zawsze przechodzę tak, jak bym chciał. Zawsze się wtedy zastanawiam, co zrobiłem nie tak i dlaczego, oraz podejmuję silne postanowienie poprawy na przyszłość. Powtarzalność tego procesu świadczy o tym, że z dotrzymywaniem postanowień bywa różnie.
I tak sobie myślę: czy, żeby być dobrym tatą, trzeba mieć nerwy ze stali? Anielską cierpliwość (a może jeszcze jakieś inne super moce)? I jak się takiej cierpliwości nauczyć, jak nerwy zahartować? Optymistycznie, mimo wszystko, nastroił mnie fragment wspomnianego artykułu. Naginam się, negocjuję z Chłopakami, ustępuję im, oczywiście poza tym, że często stawiam na swoim i nie popuszczam. Czyli jestem raczej stanowczy, niż despotyczny. A że czasem się złoszczę? Zdarza się, ale i to tłumaczy autor: gdy sytuacja ojca przerasta, gdy nie bardzo wie, co zrobić i jak nad nią zapanować, reaguje w sposób najprostszy: złością.
A mogłoby być przecież tak, że zamiast ośrodka odpowiedzialnego za nocną, ponadprzeciętną czujność, mój mózg rozwinął by się w miejscu, gdzie niweluje się złość, uaktywnia spokój oraz cierpliwość i gdzie się poskramia nerwy, czy tworzy rozwiązania kryzysowych sytuacji.
To taka sugestia, odnośnie możliwych dróg naszej ewolucji. Na wszelki wypadek, gdyby jednak istniał ktoś, odpowiedzialny za powstanie i nadzór nad Inteligentnym Projektem.