czwartek, 19 maja 2011

Rambo osiem w telewizji, czyli o kontynuacjach kontynuacji

Jutro prawdopodobnie pójdę do kina na kolejną część Piratów z Karaibów. Pójdę trochę chyba z przyzwyczajenie: widziałem część trzecią i drugą i pierwszą, więc i kolejnej – dlaczegóż by nie zobaczyć. Pójdę, choć wiem, że dam się tym samym naciągnąć. Ktoś sobie przeliczył i wykalkulował, że pewnie pójdę, ja i do mnie podobni (a imię nasze Legion) i tylko pod wpływem tych kalkulacji nakręcił film. Jak ktoś, kto inwestuje w talię kart i stolik, a później stoi za stolikiem i krzyczy: czarna przegrywa, czerwona wygrywa! Ten też wie, że do stolika podejdzie jeden czy drugi naiwniak i pozwoli się ograć.
Kiedyś strasznie lubiłem wielkie, kostiumowe widowiska. Pacholęciem będąc, bardzo się pasjonowałem produkcjami typu Długie łodzie Wikingów, Trzystu Spartan czy  Spartakus. Obejrzałem Piratów Polańskiego i Karmazynowego pirata i Czarną strzałę, na podstawie książki Roberta Louisa Stewensona, o ile mnie pamięć nie zawodzi. Śledziłem przygody Robin Hooda w różnych odsłonach: od tej z Errolem Flynnem do tej z Kevinem Costnerem. Kibicowałem dzielnym muszkieterom w ich zmaganiach z ludźmi podstępnego kardynała. W ogóle wszelkie historie spod znaku płaszcza i szpady, ale i miecza i łuku i topora to było to, co lubiłem najbardziej. No, może nie najbardziej, ale w drugiej kolejności, zaraz po westernach. Tak czy inaczej, na Piratów z Karaibów - Klątwę Czarnej Perły szedłem z nadzieją, że znowu będę się mógł przenieść do świata rycerzy i awanturników, łowców przygód i poszukiwaczy skarbów. W sumie nie zawiodłem się aż tak bardzo.
Piraci to film (niby) udany. Są pojedynki, ucieczki, abordaże, czyli to wszystko, czego się po historii o morskich rozbójnikach należy spodziewać. Jest i charakterystyczne dla współczesnych produkcji efekciarstwo, ale nie razi ono tak bardzo, można je wytłumaczyć zgrabną fabułą, więc nie jest li tylko efekciarstwem dla efekciarstwa. Wszystko byłoby w porządku, gdyby nie pewien niesmak, który się we mnie budzi, gdy widzę, że z filmu robi się kolejny kinowy serial.
Filmowe serie to wynalazek nie nowy. Przecież nawet siedmiu wspaniałych rewolwerowców wróciło w części drugiej i kolejnej, choć w pierwszej zginęło chyba pięciu z nich. Były też słynne serie horrorów (przecież Piątki Trzynastego i kolejne odsłony Halloween czy Koszmaru z Ulicy Wiązów to klasyka, przynajmniej gatunku), ale biorąc pod uwagę te przypadki, nie można było mówić o żadnej tendencji.  Ot, ktoś miał pomysł i postanowił go eksploatować ile wlezie. Takich „ktosiów” nie było znowu tak wielu. Dziś jest inaczej. Głowę daję, że już na etapie, w którym się, mając scenariusz, dobiera reżysera i obsadę, wiadomo (i cały sztab ludzi pracuje nad tym, by to było wiadomo), czy film będzie kasowym hitem, czy nie. A jeśli na hit ma zadatki, to o sequelu myśli się zanim jeszcze pierwsza część zostanie ukończona, a przewidywania co do zyskowności projektu się potwierdzą.
Kazik śpiewając o tym, że Rambo 8 w telewizji będzie można niedługo zobaczyć, pewnie nawet nie przypuszczał, jak realna jest to wizja. Jakiś czas temu przeczytałem (na szczęście od tamtej pory o pomyśle cicho – oby tak dalej), że John Rambo faktycznie powróci. W części piątej będzie się zmagał z genetycznie zmodyfikowaną (a może pochodzącą z kosmosu?) bestią na (uwaga) arktycznej stacji. Przekonało mnie to, że rację ma Grzegorz Markowski kiedy śpiewa, że trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym. Bo nie ukrywajmy: nawet, jeśli nasz komandos pokona potwora, nawet jeśli jego krwią splami biel arktycznego śniegu, to i tak będzie to porażka.
Czy Piraci z Karaibów 4 będą porażką? Nie wiem, sprawdzę jutro. Może nie będą porażką spektakularną, ale faktem pozostanie, że żeby pozostać niepokonanym, kapitan Sparrow powinien zejść ze sceny najpóźniej po części drugiej. Trzecia była już naciągana. Tym razem jest choć ta nadzieja, że jeśli wszystko inne runie, pozostanie jeszcze Penelope Cruz. A o ile sobie dobrze przypominam wrażenia z seansu SexiPistols, to bardzo jej do twarzy w kostiumowym wydaniu. Czyli jest nadzieja. Ale i groźba, bo przecież w Piratach nie grała jeszcze Angelina Jolie, więc jest miejsce na część piątą.

poniedziałek, 16 maja 2011

Kryminał w kuchni, czyli co jadają detektywi

Gdy się ma sporo obowiązków, w tym domowych, w tym związanych z dziećmi, w tym z nadruchliwymi, trudno się czasem skupić na czytaniu. A że żyć bez czytania też trudno, trzeba czytać rzeczy nie wymagające skupienia. Czyli: filozofów pokrywa kurz, za to rośnie kolekcja kryminałów.
Mogłoby się wydawać, że kryminał to lektura banalna, że błahostka, że sztampowa, że każda książka taka sama. I każdy bohater. Jak policjant – to wiadomo: zgorzkniały, cyniczny, rozwiedziony i chętnie zaglądający do butelki. Jak detektyw, to w prochowcu i z butelką whiskey w szufladzie, albo w staromodnym wydaniu – dżentelmen, dandys i arcymistrz dedukcji. Może to i prawda. Ale nie cała. To tylko część prawdy, do tego mniej istotna. Bo przecież ci wszyscy śledczy poza tym, że śledzą i tropią, to jeszcze żyją własnym życiem, mają swoje zmartwienia, pasje, natręctwa, ulubioną muzykę, spotykają kobiety, zakochują się no i jedzą. I waśnie w przypadku tych wszystkich spraw ujawnia się ich niebanalność. Ot, choćby jedzenie właśnie.
Zjedli spaghetti alla putanesca, które przyrządziła Kasia. Alla putanesca, czyli „po kurewsku”, jak stwierdziła bez zażenowania. To akurat kolacja komisarza Adama Nowaka, bohatera Przystanku Śmierć autorstwa Tomasza Konatkowskiego. Nie kryję, że się zainteresowałem, bo o podobnej potrawie wcześniej nie słyszałem. Sprawdziłem – jest. Znalazłem dokładny przepis i ciekawą historię związaną z nazwą. Puttana to włoskie słowo oznaczające kobiety lekkich obyczajów. Wspomniany makaron był podobno firmowym daniem pań pracujących w domach rozkoszy. Albo rozpusty. Jedna z wersji historii mówi, że świeżo przyrządzona pasta była wystawiana na okienny parapet, żeby zapach zachęcał potencjalnych klientów do odwiedzin. Przyznam, że zapach jest zachęcający. W drugiej wersji opowieści nazwa wzięła się stąd, że spaghetti alla putanesca jest daniem na tyle prostym i szybkim w przygotowaniu, że zapracowane niewiasty mogły ją sobie przyrządzać i posilać się w przerwie między wizytami klientów. Tak czy inaczej – spaghetti jest, że się tak wyrażę, grzechu warte. Nawet anchovis się pięknie komponują z pozostałymi składnikami, a to do niedawna uważałem za rzecz prawie niemożliwą.
Skoro współcześni polscy gliniarze zajadają się takimi rarytasami, to co dopiero przedstawiciele narodów słynących z wyrafinowanej kuchni! Bohater książek Jeana-Claude Izzo, Fabio Montale na przykład, to wielbiciel dobrych trunków i śródziemnomorskiej kuchni. Pastis i kémia – czarne i zielone oliwki, korniszony i wszelkiego rodzaju warzywa gotowane w occie – stanowiły część marsylskiej sztuki życia, opowiada. Gotowanie i jedzenie jest dla Montale bez wątpienia ważną częścią życia, a i formą sztuki. Ale czy można się dziwić komuś, kto ma na przykład okazję jadać takie cuda, jak bouillabaisse Celesty (która) należała do najlepszych w całej Marsylii. Cała masa rozmaitych ryb, wyłącznie tych, co żyją w skałach. Do tego kilka krabów i od wielkiego dzwony langusta. (…) Do tej zupy trzeba co najmniej siedmiu, ośmiu osób. Żeby było jej dużo i żeby wrzucić do środka możliwie najwięcej gatunków ryb. Toteż jadło się ją zawsze w gronie przyjaciół i  znawców.
Fabio Montale to znawca uroków życia. Koneser dobrego jedzenia, dobrej literatury, jazzu i lokalnych alkoholi. Z podobnym znawstwem i precyzją do kwestii kulinarnych podchodził Eberhart Mock. Kuchnia już inna, bo wrocławska (a właściwie kuchnia niemieckiego, przedwojennego Breslau), zdecydowanie nie śródziemnomorska, ale dbałość o szczegóły podobna. Gość najpierw dostał w dzbanku kawę i śmietankę w mleczniku. (…)  Na stole pojawiły się kolejne potrawy. Najpierw lekko czerstwe bułki i kula masła przystrojona pietruszką. Potem jajecznica rozłożona równomiernie na grubych plastrach przysmażonego boczku. Na niewielkiej salaterce przybyły śledzie marynowane, chrzan, ogórki kiszone, a potem wjechały dwa podłużne półmiski, na których zjawiły się rolki szynki i piętrzyły kulki wątrobianki z pietruszką. Na drugim z nich ułożono również piramidę z polskich kiełbasek na gorąco i suchych knackwurstów. Mock był wirtuozem smaku… iście królewskie, trzeba przyznać, śniadanie, zwieńczone dwiema stopkami żytniej wódki. Mock zjadł je sam w pustym lokalu. Bez żony, bez przyjaciół. Taki już czasem los detektywa – jest się w tej robocie samotnym.
Ale nie zawsze. Ci, którzy potrafią docenić dobre jedzenie, cenią sobie często również dobre towarzystwo. Choć może to kwestia kultury. Celebrowanie posiłków z przyjaciółmi, to chyba jednak domena południowców. Mario Conde, policjant z Hawany, najbardziej lubi jeść z przyjacielem posiłki gotowane przez jego matkę. Ta z kolei wie, jak zatrzymać panów przy stole. Słuchaj uważnie – mówi – malangas, które przyniosłeś, ugotowałam z sosem i dodałam sporo czosnku i gorzkich pomarańczy; befsztyki z wieprzowiny, które zostały z wczoraj, wyobraź sobie, że są pięknie sprawione w marynacie i wyjdzie po dwa na łeb; czarna fasola, mięciutka, tak jak lubicie, bo się pięknie gotuje i zaraz doleję kapinkę argentyńskiej oliwy, co ją kupiłam w sklepiku; ryż już zdjęłam z ognia, dodam też czosnku, tak jak ci radził ten kolega z Nikaragui… nie da się ukryć, że poezja.
Śniadaniu Mocka nie dałbym rady, poza tym mi, w przeciwieństwie do pana radcy kryminalnego, nie wypada pójść do pracy po żytniówce. Ale od samego czytania robię się głodny. I proszę, co za odkrycie przy okazji: kryminał, to nie tylko rozrywka przednia, ale i źródło kulinarnych inspiracji. Spaghetti alla putanesca wypróbowałem, wyszło rewelacyjne. Może teraz pora na kraby i langusty?

piątek, 13 maja 2011

Dziś pójdziemy na nowy koncert

Juwenalia. Kiedyś oczekiwane święto. Trzy, albo i czterodniowe bachanalia. Przebieranki, muzyka, pierwsza opalenizna, ostatni oddech przed sesją i morze piwa. Dziś – echo dobiegające zza lasu na nasze spokojne osiedle – pogłos i świadomość, że się tam bawią. Ale przez chwilę i ja uczestniczyłem. I co więcej! Po raz pierwszy zabrałem na koncert Chłopaków.
Czasy się zmieniły. Może przemawia przeze mnie sentymentalizm, może zabrzmię, jak jakiś kombatant rozprawiający o starych karabinach i głoszący, że „kiedy my byliśmy młodzi, to dopiero…! Teraz za to, to nie bardzo”, ale coś tu jest na rzeczy. Za moich czasów (o – znowu, to chyba taka figura stylistyczna: kombatantyzm) scenę ustawiano nad Wisłą, wokół trawka, tu i ówdzie parasole: stoiska z piwem i kiełbachą z grilla. A oprócz tego porozkładane kocyki, większe i mniejsze pikniki, rozpalone prywatne grille, przechadzający się z wolna, weseli zbieracze puszek taszczący swoje wypchane worki – obławiali się w te dni, oj obławiali. No i wracający z najbliższych nocnych sklepów, ekspediowani przez poszczególne grupy donosiciele pełnych puszek i butelek. Generalnie sielanka. Wieczorkiem wszyscy, a przynajmniej większość kierowała się pod scenę, najdzielniejsi wzbijali tumany kurzu w dzikim tańcu, co chwilę ktoś niesiony na rękach tłumu przelatywał przez barierkę i szczerząc się do ludu był wyprowadzany przez ochroniarzy.
A dziś… na teren imprezy weszliśmy przez ciasną bramkę. Gdybym nie pchał wózka jedną ręką, a drugą nie trzymał za rączkę Gucia, pewnie nie uniknął bym kontroli. Czy aby nie wnoszę jakiejś kontrabandy? Już panowie z ochrony by to sprawdzili. Raczej nie udało by się przejść z plecakiem wyładowanym puszkami z dyskontu (w myśl zasady, że tanie piwo jest dobre, bo jest dobre i tanie), o grillu nie wspominając. Impreza została przeniesiona znad Wisły na teren uniwersytetu. Trawkę zastąpiła brukowa kostka. Parasole z piwem owszem, są. Tyle tylko, że skupione w jednej części placu, wygrodzone. Na środku strefy parasoli stoi kasa, w której kupuje się bony. Pod parasolem nie można płacić gotówką – piwo jest na kartki. Nie wiem, czemu to ma służyć – juwenalia nie zamienią się przez to w Open’er Festiwal, za to już na pewno nie będą bachanaliami – te się kłócą z ideą nadzoru i odgórnej kontroli. Oczywiście jak się już bon wymieni na puszkę albo plastikowy kubek z czarnym Specjalem, to nie można wyjść poza ogrodzenie. Konsumpcja w klateczce. Przy stoliku, nie na trawce. Normalnie masowa impreza pełną nowoczesną gębą. To, że puszki nie można zabrać pod scenę da się w sumie wytłumaczyć – chwilami człowiek ma ochotę rzucić w wykonawcę. To chyba kwestia zmiany gustów wśród gawiedzi, przepraszam, Braci Studenckiej. W każdym razie wieczór, kiedy można usłyszeć z jednej sceny Hey (zupełnie bez elektroniki!) a później Dżem, i mieć w perspektywie Pidżamę Porno nazajutrz, to tylko wspomnienie (bo już nawet nie realne marzenie). Do tego kolejne kapele zapowiadają panowie prowadzący, których ambicją jest dorównać prezenterom z MTV. Albo Vivy Polska. O gustach się, oczywiście nie dyskutuje.
Przynajmniej młodzież nie mająca świadomości istnienia dawnych, lepszych czasów dobrze się bawiła. Chłopaki po przyzwyczajeniu się do hałasu (który ich na początku trochę wystraszył) wyciągnęli mnie pod samiutką scenę, Tutu próbował się nawet przebić przez barierkę, ale pręciki zbyt gęsto były rozmieszczone, więc nie dał rady. Młodzież starsza, ta studencka, nie jest chyba tak żwawa jak kiedyś, więc mogliśmy się w spokoju przechadzać między zblazowanymi pannami w balerinkch i smętnymi młodzieńcami w adidasach, bez strachu, że nas ktoś stratuje albo trąci glanem. Bo też trudno tratować stojąc.
W sumie miło. Ale i nie miło. Miło, bo wprowadzanie Chłopaków w sprawy dla mnie fascynujące i patrzenie, jak się nimi cieszą, to przyjemność, która się z niczym nie da porównać. A nie miło? Bo jeśli tendencja się utrzyma, to Chłopaki na własnych juwenaliach będą mogli pewnie kupić tylko wódkę z Red Bullem (albo samego Red Bulla), wypić ją przez słomkę siedząc na jakimś plastikowym krzesełku. A „przygrywać” im będzie DJ. A ich dziewczyny też będą siedzieć nie kłaniając się bogom, bo jak śpiewał Grabarz  na wysokich obcasach nie można tańczyć pogo.
A może tak jednak nie będzie. Miejmy nadzieję, bo to dość czarna wizja. Tak czy inaczej – dziś pójdziemy na nowy koncert, jak powiedział Guć. A co, niech się Chłopaki uczą dobrych, mimo wszystko, obyczajów. Ciągle tam jeszcze można usłyszeć gitary, więc jest nadzieja.

wtorek, 10 maja 2011

Wszystko i nic, czyli jednak coś

Mamy całkiem zgrabny tytuł. To niezły początek. Dalej nie jest już jednak tak „nieźle”. …Zapada zmrok, a pod piórem ciągle nic – jak śpiewała Kasia Nosowska kiedyś, kiedy jeszcze jej śpiew brzmiał na tle surowych gitar i perkusji, bez tej całej dziś nadużywanej elektroniki. U mnie tak samo – pustka – tyle, że nie pod piórem, a na monitorze.
Czasami jest naprawdę trudno pokryć tekstem całą stronę. Bywa, że temat się nagle pojawia, a po nim kolejny, a bywa i tak, że brakuje pomysłów. Dlaczego? Może żeby pisać, trzeba mieć bujne życie, albo bujną wyobraźnię? Na pewno trzeba mieć czas i możliwości, żeby się skupić. Żeby znaleźć sobie inspirację, złapać coś, co przerodzi się w konkretny pomysł, znaleźć sposób, jak ulotny bodziec ubrać w słowa, jakie znaczenie nadać rzeczy pozornie nic nie znaczącej. Czyli: żeby chociaż mucha zjawiła się – mógłbym ją zabić a później to opisać. A tu muchy brak.

Zepsuł mi się komputer. Właściwie nie zepsuł. Odszedł. Doczekał swoich ostatnich dni. Zżyłem się z nim przez dziewięć wspólnie spędzonych lat. Z nowym (a właściwie nowszym, bo choć nowym dla mnie, to jednak już z lekka wysłużonym i z lekka – technologicznie – nie na czasie) od początku są kłopoty. Od wczoraj staram się dojść z nim do ładu i jeszcze trochę przede mną. Nie mogę się przekonać do laptopa żony. To taka trochę zabawka. No i nie moja. Nie – jak to się dziś mawia – spersonalizowana, więc z zasady obca. Siedzenie przed nim, w porównaniu do siedzenia przed monitorem mojego komputera, to jak przeglądanie gazety w porównaniu z czytaniem książki. Co z tego, że lepszy, szybszy, że ma procesor tam, gdzie mój staruszek miał obiekt muzealny. Cząstkę starego druha zachowałem, przekładając do nowego twardy dysk. Mam nadzieję, że się dotrzemy. Ciekawe, czy to początek wspaniałej przyjaźni – kolejna dekada? Mam mimo wszystko nadzieję, że nie. Fajnie byłoby mieć w końcu coś, na czym pójdzie nowy Wiedźmin czy coś innego, co nie ma „długiej brody”.

A właśnie: broda. Wpadł mi ostatnio w ręce artykuł na temat męskiego zarostu. Takie sobie trochę historyczne studium (choć bardzo powierzchowne). Zaciekawił mnie, bo ja brodę mam i to – jak pisał w Tequili Krzysztof Varga – nie jakąś grandżową bródkę, tylko prawdziwą brodę. Zapuszczam coś, odkąd tylko to coś zaczęło mi wyrastać. Początkowo bródka właśnie, a właściwie jej namiastka, do tego marna, przekształciła się z czasem w bródkę po prostu, później w zarost pokrywający całe policzki, jeszcze później w brodę, która długo rośnie a później jest przycinana do maksymalnej, oferowanej przez moją maszynkę długości. Później znowu odrasta do długości czasem rumcajsowej.
Szczerze powiem, że już sobie siebie bez brody nie wyobrażam. Skąd mi się to wzięło – nie wiem. Tata golił się (i do dziś to robi) regularnie i dokładnie. Może tu jest coś na rzeczy – objaw kompleksu Edypa? Kto wie.
Niby autor piosenki radzi, że Kiedy jesteś piękny i młody nie zapuszczaj wąsów ani brody…, ale do mnie ten tekst jakoś nigdy nie trafił. Może dlatego, że gdzieś podświadomie czułem to, co wyraził Klemens z Aleksandrii gdy pisał, że niegodne jest usuwanie brody, naturalnej i szlachetnej ozdoby mężczyzny. Poza tym broda mi się zawsze pozytywnie kojarzyła. A to z Jimem Morrisonem, którego wolę w wydaniu właśnie brodatym, z czasów L.A. Woman – w wydaniu, które jego biografowie określili jako mefistofeliczne. A to z fragmentem Wahadła Faucaulta Umberto Eco, w którym mowa jest o brodatych egzystencjalistach (aż żal, że nie mogę przywołać fragmentu – z braku własnego egzemplarza książki). I choć na jednych z pierwszych zajęć z łaciny pani zajęcia prowadząca boleśnie mi uświadomiła, że barba philosophum non facit , czyli że mnie broda filozofem nie uczyni, to ja i tak uważałem, że to element szlachetny i szlachetności przydający, a przynajmniej pewnej powagi, bo gdy się wygląda mniej młodo, to siłą rzeczy poważniej.
A poza tym – uczyni, nie uczyni – przynajmniej mam co zrobić z rękoma, gdy się do filozofowania biorę. Tu pociągnąć, tu pogładzić – to bardzo pomaga się skupić.
No i mam skąd „rwać włosy”, gdy mi nie idzie walka z „nowym”  komputerem. Albo, gdy zupełnie nie wiem, o czym by tu jeszcze napisać…

czwartek, 5 maja 2011

Zabawki dla prawdziwych facetów, czyli o gadżetach

Kiedy byłem małym chłopcem, chciałem mieć scyzoryk. Scyzoryk, jaki miał mój tata. Był to nóż wędkarski, który poza zwykłym ostrzem miał piłkę, drugie ostrze, krótsze, miał pewnie coś jeszcze… marzył mi się taki właśnie scyzoryk. Przez długi czas krąg moich gadżetowych marzeń obejmował scyzoryk i nic ponad to. Później była rosyjska elektroniczna gierka (w oryginale chyba – igra na ekranie). Rosyjskie elektroniczne gierki występowały w kilku wersjach. W przypadku jednej z nich, gracz operował postacią Wilka (tego z Wilka i Zająca – czy ktoś jeszcze pamięta?), który musiał łapać do koszyka zrzucane przez Zająca jajka. Trzeba było się uwijać. Grając w inną, nie można było dopuścić, by grubiutkiemu kucharzowi pospadały na podłogę pojawiające się bóg wie skąd kiełbaski – kucharz musiał podbijać je przy pomocy patelni. Były pewnie i inne wersje gierki, dwie, może trzy, pewnie wszystkie o podobnym stopniu komplikacji i technologicznego zaawansowania.
Zakres moich gadżetowych marzeń był naturalnie ograniczony dostępnością gadżetów. Tak się jakoś złożyło, że pozostał ograniczony, mimo, że dostępność gadżetów nieporównywalnie wzrosła. Zaglądam na przykład na jeden z popularnych portali, do działu zwanego „Facet” (cóż za finezja!), gdzie znaleźć można doniesienia o najnowszych gadżetach właśnie. I tak na przykład, firma X wprowadziła na rynek pendrive w kształcie otwieracza do butelek. Bardzo fajnie. Pendrive się przydaje, otwieracz też, cóż, że rzadko w tym samym momencie? I cóż, że butelkę można otworzyć czymkolwiek, choćby… drugą butelką. Nie ma co być drobiazgowym. Ten pendrive prawdziwego faceta, to i tak ciekawa sprawa, bo pomijając kształt otwieracza – jest dość niezwykły. Jego oprogramowanie umożliwia na przykład pisanie i wysyłanie wiadomości SMS oraz robienie kopii zapasowej danych, znajdujących się w pamięci. Dodatkowo pozwala również zarządzać kontaktami i przechowywać dane, takie jak adresy, maile, strony WWW czy numery telefonów, posiada kalendarz i organizer, zegar oraz radio i program do odtwarzania muzyki. Pendrive umożliwi nam także przeglądanie prognozy pogody, map, ulubionych stron internetowych, dokumentów oraz zdjęć. Aż dziw bierze, że do dziś żyję bez podobnego cudu i jakoś sobie radzę.
Albo telefon. Strona dotycząca gadżetów informuje o tym, że firma Y zaprezentowała aparat komórkowy o podwyższonej wytrzymałości. Działa on w sieciach UMTS i obsługuje technologię szybkiej transmisji danych HSDPA (nie wiem, co to znaczy, ale budzi respekt). Ważący 180 gramów telefon spełnia kategorię bezpieczeństwa IP-67 oraz amerykańską normę wojskową MIL-STD-810 (respekt wzrasta), co powoduje, że jest pyłoodporny, wytrzymuje temperatury od -20 do +55 stopni Celsjusza, jak również dłuższe przebywanie pod wodą. Według informacji producenta dzięki połączeniu magnezowej ramki i obudowy wykonanej z włókna szklanego, nylonu i gumy nawet upadek z wysokości dwóch metrów nie jest dlań problemem. Jeśli kiedykolwiek będę planował wyskoczyć na weekend na pustynię, zahaczając o któryś z biegunów, sprawię sobie podobny. Jeśli przyjdzie mi rozbić gdzieś namiot, będę miał czym powbijać śledzie, a jeśli zaatakuje mnie rekin, walnę go w nos telefonem.
Podobnych niezwykłości jest dziś na rynku zatrzęsienie. Od teleskopów z wbudowanym aparatem cyfrowym (gratka dla podglądaczy – zatrzymaj wrażenia na zawsze!), po wysadzane diamentami telewizory. Dla kogoś, kto marzył o scyzoryku i prymitywnej elektronicznej gierce, to wprost trudne do wyobrażenia. Ale czasem i ja potrafię docenić cuda techniki.
Dziś na przykład umyłem podłogę nowym mopem, a może nie mopem, tylko szczotką do podłogi? W każdym razie mój sprzęt firmy – tu już podam nazwę – Leifheit okazał się rewelacyjny. Rozkładany kij pozwala regulować długość, specjalna ściereczka, tworząca powierzchnię czyszczącą osadzona jest na składanym stelażyku, przez co łatwo ją zdjąć celem wypłukania. No i zbudowana jest z chyba czterech czy pięciu rodzajów włókien! Doskonale zbiera brud i doskonale daje się później wyczyścić. Można ją też prać w pralce. Stelażyk zgrabnie obraca się we wszystkie strony, dzięki specjalnemu mocowaniu. Można przez to dotrzeć w każdy kącik.   Sprzątanie zyskało nowe oblicze. Tak się rozochociłem, że zacząłem się zastanawiać nad tym, jak to jednak fajnie sprawiać sobie nowe zabawki.
Może w końcu kupię sobie ten scyzoryk?