poniedziałek, 28 lutego 2011

O czym myślę, kiedy myślę o kawie

Nie musisz mi mówić,  jaką mam pyszną kawę.
Sam ją kupuję, więc wiem, że jest dobra.
Bonnie, jak robi zakupy, kupuje jakiś szajs.
Ja kupuję najdroższą, bo jak piję,
chcę czuć smak.
Pulp Fiction

Czekam aż wybije godzina wyjścia z pracy. Robię sobie dolewkę do kawy. Czy ktoś dziś robi jeszcze takie rzeczy – dolewki do kawy? Czy to w ogóle jest powszechnie funkcjonujące wyrażenie: „dolewka”. Moi rodzice robili sobie dolewki. Ale to było kiedyś, to były inne czasy. Kawa była droga a oszczędność była przydatną cechą... No, w każdym razie były to dawne czasy.
Czy to jeszcze będzie smakować jak kawa?  Powinno. Skoro w kubku zalegają fusy sięgające jednej trzeciej jego wysokości, to pewnie uda się z nich wydobyć trochę smaku i aromatu. To jest wyższość zwykłej kawy nad rozpuszczalną: można w niej znaleźć  prawdziwy smak i aromat. I zrobić dolewkę.
W sumie jakiś smak mam gwarantowany – najwyżej będzie on mniej kawowy. Do kawy sypię sporo cukru, cztery łyżeczki, więc w najgorszym razie otrzymam gorący syrop o posmaku kawy. Podobno nie po to stworzono kawę czarną i gorzką, by ją słodzić i zabielać, jak stwierdza Bogusław Linda w Czasie surferów, ale ja się nie stosuję do tej zasady. Nie zabielam, ale słodzę maksymalnie. Czasami myślę, że więcej cukru po prostu by się nie rozpuściło.
Pamiętam najgorszą kawę w swoim życiu. Nie wiem, czy faktycznie była najgorsza, ale w tamtej sytuacji została za taką uznana, okrzyknięta lurą stulecia i taką już w mojej pamięci została. To była kawa z automatu na dworcu kolejowym w Inowrocławiu. Spędziłem na tym dworcu zimną, listopadową noc, i kawa była czymś, co mogło być bardzo przydatne. Niestety – ta dostępna z automatu, była obelgą dla kubków smakowych. To była długa noc. Ale to już zupełnie inna historia.
Wiem, że kawa z automatu, to kawa z automatu i należy się spodziewać, że może nie spełnić wymagań smakoszy. Nie zawsze jest jednak zła. Do jednego automatu mam szczególny sentyment. To maszyna na wydziale, na którym studiowałem. Nie wiem, czy to była siła sugestii, czy jednak siła kofeiny, ale kawa, która się z niej lała, miała zbawienny wpływ. Stawiała na nogi w każdej sytuacji: gdy wykład się dłużył, gdy zajęcia były nudne, gdy trzeba było wstać wcześnie, żeby na nie dotrzeć. Pomagała, gdy wieczór dnia poprzedniego był odwrotnie niż zajęcia – ciekawy i w związku z tym długi. Pomagała, mimo że ciekawe i długie wieczory były w tamtych czasach zwykle również zakrapiane. Ale to zupełnie inna historia.
Inna sentymentalna kawa? W słowackiej Starej Lubovnej, rok 2002 – kawa
w dworcowym barze, na rozpoczęcie dnia (około szóstej rano) i rozpoczęcie wyprawy. Zamówiłem kawę – dostałem taką w szklance bez uszka, od pani wyglądającej, jakby ją wymyślił Bareja. Piłem ją i patrzyłem na panów, którzy o tej wczesnej porze wpadali na piwo i pięćdziesiątkę. Z toalety wyszedł kolega, towarzysz podróży. Też zamówił kawę. Pani od Barei nakrzyczała na niego – że przecież mógł zamówić razem ze mną, a teraz ona musi znowu nastawiać wodę. Ale kawę zrobiła. Wypiliśmy ją i zamówiliśmy pierwsze piwo na słowackiej ziemi. Podarowaliśmy sobie – mimo silnej lokalnej tradycji – pięćdziesiątkę. W perspektywie mieliśmy sporo czasu i możliwości, żeby nadrobić. To też jest już inna historia.
Żona nauczyła mnie pić kawę przygotowywaną w zaparzaczu do espresso. W domu piję tylko taką. Świeżo mieloną. Od rodziców pożyczyłem (z zamiarem nieoddania, co muszę przyznać) młynek firmy Predom, który ma lat więcej chyba niż ja. Solidna, rodzima produkcja. Z czasów, kiedy Chińczycy nie mieli jeszcze monopolu na wszystko. Mielę kawę i parzę w małym czajniczku. Jest rewelacyjna. O czarności węgla, przejrzystości bursztynu, zapachu mokki, gęstości miodowego płynu, oraz – w moim wykonaniu – tego płynu słodyczy. Najlepiej smakuje latem, gdy mogę z nią wyjść przed dom, usiąść wygodnie i dać się wygrzać nie doskwierającemu jeszcze, rannemu słoneczku i wypić ją, nigdzie się nie spiesząc.
Po przyjściu do pracy pierwsze kroki kieruję do czajnika. Robię kawę. Wolałbym ją oczywiście wypić z żoną, ciesząc się letnim, porannym słońcem i wakacyjną wolnością. Albo z parującym plastikowym kubkiem udać się na wykład. Albo – pijąc ją, zastanawiać się, czy kiedy się skończy, zamówić Velkopopovickiego Kozela, czy Smadnego Mnicha, a może Staropramena, i czy uda mi się dziś złapać stopa i w miarę sprawnie dotrzeć do Popradu. Czasem wolałbym nawet wypić wodę bagienną z inowrocławskiego dworca. Nic z tego, jestem gdzie jestem. Ale przynajmniej mogę sobie strzelić kawkę.

piątek, 25 lutego 2011

Od zmierzchu do świtu

Wstawaj – usłyszałem gdzieś z oddali i jednocześnie poczułem kopnięcie w okolice nerek. Wstawaj! – powtórzył głośniej, a ja, odzyskawszy częściowo przytomność,  poczułem szarpnięcie za ramię.
To nie jest, wbrew pozorom, początek rozdziału powieści o gangsterach. Mimo, że takie zdanie mogłoby znaleźć się u Raymonda Chandlera  czy innego klasyka czarnego kryminału, jest mojego autorstwa. I nie jest początkiem żadnego rozdziału. Jest zapisem początku mojego dnia, elementem zwykłego poranka.
Wstawaj tatuś! Już nie jest ciemno, patrz – w oczy uderza mnie blask płynący zza odsuniętej małą rączką rolety. Wstawaj, Tutu już nie śpi!

Dobrze jest po męczącym dniu położyć się do łóżka. Odetchnąć głęboko, przykryć ciepłą kołdrą, otworzyć książkę. Przyjemne jest to uczucie, które przychodzi po jakimś czasie, gdy orientuję się nagle, że nie wiem już, o czym czytam. Powieki stają się coraz cięższe, nadchodzi błogie rozluźnienie. To taki stan świadomego zasypiania, kiedy się wie, że już za chwilę, za momencik się odpłynie… Po omacku odkładam książkę i przytulam się do żony, praktycznie już śpię…
Taaatuś! Ja chcę picie! Tatuś!!
Natychmiast, gwałtownie wraca przytomność. Cała ta ciepła, miękka błogość gdzieś się ulatnia, rozpływa się w jednej chwili i znika. Jakby mi ktoś chlusnął w twarz wodą. Wstaję. Wstaję i – co tu ukrywać – klnę szpetnie pod nosem. Biegnę do pokoju chłopaków, staram się uspokoić Gucia, idę do kuchni po coś do picia. Gdy wracam nie śpi też Tytus. Nic dziwnego – po tych krzykach. Mimo, że nie mogę mieć do niego pretensji, znowu mruczę cicho coś, czego raczej nie puściłaby cenzura. Szukam smoczka przyświecając sobie telefonem. Mały po zatkaniu gumowym korkiem pada jak wyłączony. Gucio też się uspokaja, chwilę jeszcze siorbie ze swojego niekapka, ale robi to w sumie na pół śpiąco. Mogę wrócić do łóżka. Robię to z nadzieją, że proces zasypiania znowu będzie tak przyjemny, jak za pierwszym razem. Zwykle niestety nie jest.
Mamusia! Mamusia! Mamusia!! Mamusia!!! Przerwa na oddech i: Mamusia!! Mamusia!!! Mamusia!!!! Nie wiem, która jest godzina. Nie chce mi się sprawdzać. Nic mi się nie chce. Już wiem, na co się zanosi. Tym razem wstaje żona. Po chwili wraca z wiszącym na szyi Guciem. Ja jeszcze jestem mały, nie będę spał sam – zakomunikował nam ostatnio kategorycznym tonem. Na argument, że każdy śpi w swoim łóżeczku, że nawet Tytus, a on jest przecież jeszcze mniejszy, pada – po krótkim zastanowieniu – propozycja. Jest kompromisowa,  ale i ostateczna. Propozycja nie do odrzucenia: Ja będę spał trochę tu, trochę tu. Właśnie przyszła pora na to drugie „tu”, czyli na spanie w naszym łóżku. Jestem już pogodzony z sytuacją, teraz chcę po prostu zasnąć – jak najszybciej.
Chyba coś słyszałem. Nie wiem, czy zdążyłem usnąć, czy tylko zamknąłem oczy. A może minęło już całkiem sporo czasu…? Słyszałem coś? Może mi się wydawało. Nie, znowu słyszę – tym razem głośniej. Tyci znowu się przebudził. Wstaję. Już nie mam siły kląć. Zastanawiam się, czy wystarczy go wyłączyć zatykając smoczkiem, czy konieczna będzie jakaś bardziej złożona interwencja. Tym razem się upiekło. Udało się wyłączyć. Wracam do łóżka. Gucio śpi w poprzek, nie mam się gdzie położyć. Jak go zacznę przesuwać, pewnie się obudzi. Znajduję w sobie siłę na kolejne przekleństwo pod nosem. Jakoś znajduję też miejsce dla siebie – został wolny skrawek: kawałek materaca i deska, za którą nie ma już łóżka.
Idę przez park. Świeci słońce, śpiewają ptaki, coś pachnie – może bez? Mam wolny dzień, rozkoszuję się tą wolnością. Idę w jakieś miłe miejsce, cieszę się, że za chwilę tam dotrę… Nagle coś nadlatuje z boku (ptak? kamień?) – widzę to kontem oka i jednocześnie czuję uderzenie w ucho…
Gwałtownie otwieram oczy. Gdyby śniło mi się coś innego niż ten przyjemny, słoneczny park, być może zerwałbym się z krzykiem (jeszcze nigdy nie zerwałem się z krzykiem, ale to się podobno zdarza). To tylko Gucio dotarł w okolice okupowanego przeze mnie skraju łóżka i walnął mnie ręką. Dlaczego on nie może spać, leżąc w jednym miejscu? Po co to rzucanie się, wymachy kończyn i ciągłe migracje? Odsuwam się trochę, jeszcze trochę – czy to możliwe, żebym zmieścił się na samej tylko desce? Możliwe. Zamykam oczy…
Wstawaj tatuś! Już nie jest ciemno! Tutu już nie śpi! – kolejna noc za nami.

Biorę do ręki łyżkę i jej zaostrzonym, lekko już wytartym  końcem drapię na ścianie siódmą pionową kreskę obok sześciu wcześniej wydrapanych. Całą siódemkę skośnie przekreślam. Kolejny tydzień.  Jeszcze tylko jakieś trzy lata – myślę. Wtedy się wyśpię.

wtorek, 22 lutego 2011

Minimalizm, maksymalizm

Gdy się wygrzewał na słońcu w Kraneionie, stanął przy nim król Aleksander i powiedział: „Proś mię o co chcesz!” – Na co Diogenes: „Nie zasłaniaj mi słońca”.
Diogenes Laertios
Żywoty i poglądy słynnych filozofów

Mam swoje ulubione buty, w których chodzę od kilku lat. Chodzę w nich przez większą część roku. Nie wyglądają już na nowe. Skóra zaczęła pękać. Podeszwy się wytarły, więc buty straciły przyczepność, co dotkliwie (a ze dwa razy nawet boleśnie) odczuwam zimą, na śniegu i lodzie. Poza tą ulubioną parą, mam jeszcze buty bardziej wiosenno-letnie. I trampki. I buty, które zakładam do garnituru, czyli na naprawdę szczególne okazje. One się praktycznie nie liczą, są swego rodzaju koniecznością. Dlaczego piszę o butach? Bo to świetny przykład na to, o czym chciałbym opowiedzieć.
Gdybym butów miał więcej, prawdopodobnie w któryś bym nie chodził. Albo chodził rzadko. Albo zastanawiał się, które lepiej założyć w danej sytuacji. Posiadanie większej ilości par butów nie ma dla mnie absolutnie sensu. Byłoby źródłem komplikacji.
W kwestii butów jestem radykalny i przestrzegam zasady mówiącej, że nie warto mnożyć bytów (więc i butów) ponad miarę. W innych kwestiach bark mi czasem konsekwencji. To z kolei prowadzi czasem do sytuacji dowodzących, że mam rację w przypadku butów i że zasadę, którą do nich stosuję, warto byłoby rozciągnąć na inne sfery.
Posiadanie rzeczy to zdradliwa sprawa. Jest granica za którą, gdy ją przekroczymy, sytuacja się odwraca i to rzeczy zaczynają nas posiadać i nami rządzić. Gdybym posiadał więcej par butów, zaprzątałyby one moje myśli, zastanawiałbym się nam wyborem odpowiedniej pary na daną okazję. Musiałbym zorganizować przestrzeń tak, by pomieściły się w niej wszystkie moje buty. Zakup kolejnej pary butów zmusiłby mnie do szeregu działań, których teraz nie muszę podejmować.
Można nie mieć telewizora i całkiem dobrze sobie bez niego żyć. Gdy się go kupi – trzeba go gdzieś ustawić. Albo powiesić. Trzeba kupić szafkę, stolik lub wieszak. Zainwestować w antenę lub podłączyć kabel. Opłacać abonament. Dokupić odtwarzacz DVD, bo dobrze czasem coś fajnego obejrzeć, gdy w telewizji akurat same nudy. A to się często zdarza, że nudy, choć niby dostępnych mamy kilkaset kanałów. Jeden zakup pociąga konieczność dokonania kolejnego. Spirala się nakręca.
Która z Pań nie myśli czasem: nie mam co na siebie włożyć!, który pan tego czasem z ust swojej Pani nie słyszy? Gdy ja słyszę i gdy jednocześnie patrzę na swoją żonę stojącą przed wypełnioną po brzegi szafą, myślę sobie, że… chyba się trochę zapętliliśmy.
Może by tak zrobić porządek? Wywalić połowę zawartości szafy, albo i dwie trzecie? Co tak naprawdę jest nam potrzebne? I do czego jest nam potrzebne, skoro w praktyce – i tak mamy za mało? I jak to możliwe, że mamy za mało rzeczy, przy takiej masie rzeczy, które mamy?
Zrobiliśmy wielki porządek w pokoju Chłopaków. Choć Gucio jest z nami od niespełna trzech lat a Tytus jeszcze krócej, kolekcja posiadanych przez nich przedmiotów, jest całkiem pokaźna. W ich pokoju nie ma się jak ruszyć, by na coś nie wpaść (lub by coś nie wpadło na nas), o coś się nie potknąć, na coś nie nadepnąć. A Chłopaki – i tu pojawia się paradoks – nie mają się czym bawić. Budują dom z poduszek zdjętych z  kanapy, czasem zniosą do niego łyżki wykradzione z kuchni. Po co to morze, ten ocean zabawek? Po co przyzwyczajanie, że wokół musi być dużo przedmiotów?
Robiąc wielki porządek wywaliliśmy niekompletne klocki, które Chłopaki odziedziczyli po starszym kuzynie (wraz z ich niekompletnością) i chyba nigdy się nimi nie bawili. Samochody będące owocem chińskiej myśli technologicznej, które rozpadły się pięć minut po wyjęciu z opakowania. Coś, co pękło i trudno było to zidentyfikować. W pokoju pojawiła się przestrzeń. I Chłopaki cieszą się przestrzenią chyba dużo bardziej, niż cieszyli się wcześniej zabawkami. Dalej budują dom z poduszek, ale teraz mogą po nim skakać z rozbiegu. I to jest dopiero zabawa!
Arystoteles twierdził, że przyroda nie znosi próżni. Może to i prawda, ale prawdą jest też, że nadmiaru nie znosi w równym, albo i większym stopniu. W przyrodzie nadmiar nie może powstać i skumulować się w jakimś miejscu. Od razu wybucha, coś rozsadza, wylewa się, wycieka, ulatnia się i ulatuje – dąży do tego, by się rozładować zniknąć. Kultura niestety nadmiar hołubi. My, twórcy kultury, kiedyś go polubiliśmy, pozwoliliśmy mu powstać i trwać. Przegapiliśmy moment, w którym się on usamodzielnił, zyskał umiejętność namnażania bez naszej kontroli i powoli – przejął władzę.
Może zamiast myśleć o niezbędnym minimum, jako o synonimie doskwierającego niedostatku, powinniśmy zacząć myśleć o przyjemnym minimum, które stwarza wolną przestrzeń na inne sprawy? Może powinniśmy zminimalizować wokół siebie ilość tego wszystkiego, co nie jest nam naprawdę potrzebne? Zafundować sobie takie zwycięstwo ducha nad materią w myśl zasad minimalizmu. Może będziemy sobie wtedy mogli poskakać z rozbiegu. To dopiero będzie zabawa!

poniedziałek, 21 lutego 2011

Mężczyźni są z Grecji, czyli o logice tak i inaczej

Klasyczna logika, pod którą fundamenty położył Arystoteles i której zasady określają relacje między prawdą i fałszem, zasadza się na kilku podstawowych prawach Wykluczają one między innymi możliwość wystąpienia sprzeczności. Przykład? Z (klasycznie) logicznego punktu widzenia, niemożliwe jest, by coś jednocześnie było i nie było, czyli by o tym samym przedmiocie w określonych warunkach można było wypowiedzieć zdanie, które byłoby jednocześnie prawdziwe i fałszywe. Zdanie ‘pada deszcz i nie pada deszcz’ jest zdaniem fałszywym (zakładamy, że mówimy o deszczu w konkretnym miejscu i czasie). Tą zasadę można zapisać symbolicznie: ¬(p ^ ¬p), czyli: nieprawda, że (jednocześnie) p i nie-p.
Logika zajmuje się między innymi specyficznym rodzajem myślenia, jakim jest rozumowanie. Można je określić jako przejście od pewnego zbioru zdań (zwanych przesłankami) do jakiegoś innego zdania (zwanego wnioskiem). Przyjmuje się, że poprawne rozumowanie to takie, kiedy ewentualna prawdziwość wszystkich przesłanek gwarantuje prawdziwość wniosku. Jeśli ten warunek jest spełniony, mówimy, że ze zbioru przesłanek wynika wniosek..
Logiczne analizy nie są proste, jednak zasady logiki, gdy się już je pozna i zrozumie, są jasne i przejrzyste, oraz bardzo pomocne w rzeczowej rozmowie i dowodzeniu swoich racji, oraz, co najważniejsze – uniwersalne. Tak mogłoby się przynajmniej wydawać.
No właśnie. Mogłoby się wydawać. Ale jak to w życiu bywa – nie wszystko jest takie, jakim się na pierwszy rzut oka wydaje być.
Logika klasyczna, choć jest twardą nauką i powinna być mocna i niepodważalna jak skała, rozsypuje się w pył, kiedy swoich racji próbuje bronić kobieta. Bo kobiety myślą nieklasycznie, logika kobieca rządzi się zupełnie innymi prawami. A nawet więcej – kobieca logika jest z gruntu anarchistyczna i praw nie ma w wielkim poważaniu, więc sięga po nie jedynie wtedy, gdy to akurat wygodne.
Gdy rozumujemy w klasyczny sposób, przyjmujemy, że jeśli ze zbioru Q wynika zdanie Z – nasze rozumowanie jest poprawne. Przypominam, że w takiej sytuacji wszystkie przesłanki ze zbioru Q są prawdziwymi zdaniami, czyli – odzwierciedlają rzeczywistość
(w myśl Arystotelesowej definicji prawdy). Niestety, w dyskusji z kobietą nie ma to znaczenia.  Mimo, że jestem w stanie przedstawić prawdziwe przesłanki i wyciągnąć z nich poprawny wniosek – i tak mogę nie mieć racji. Kobieca logika łamie bowiem zasadę niesprzeczności i zakłada, że możliwa jest sytuacja, w której jednocześnie p i nie-p.
W przypadku naszej hipotetycznej dyskusji mamy przykład takiej właśnie sytuacji: mam rację, ale jej nie mam – z tego prostego powodu, że moja rozmówczyni uważa inaczej, niż ja. Innym wariantem takiego rozumowania jest sytuacja typu nie wiem, ale wiem: nie wiem, jak to działa, nie mam pojęcia, jak to naprawić ani co się w ogóle zepsuło, ale powinieneś zrobić to i to.
Słabością nas, mężczyzn jest to, że nie potrafimy często przełamać naszego – klasycznego – sposobu myślenia. W rozmowach z kobietami tracimy nagle siłę przebicia, często nie rozumiejąc dlaczego. A to dlatego, mówię, że nasze argumenty, choćby najbardziej jasne, przejrzyste, spójne; choćby skonstruowane w jak największej zgodzie z zasadami logiki, z największym poszanowaniem jej założeń – nie trafiają. Choćby naszą wypowiedź można było zapisać w formie klasycznego, poprawnego schematu wynikania – nasza rozmówczyni będzie mogła powiedzieć: nieprawda! I będzie potrafiła udowodnić, że nieprawda, choć my tego dowodu oczywiście nie zrozumiemy.
Problem polega na tym, że poruszamy się w obrębie różnych paradygmatów. Te paradygmaty są nieprzekładalne. Nieprzystające. Sytuację, w której kobieta dyskutuje z mężczyzną można czasem porównać do takiej, w której ustawilibyśmy naprzeciw siebie drużyny piłkarzy: futbolistów i szczypiornistów i kazali im rozegrać mecz, przy czym każda z drużyn miałaby przestrzegać reguł własnej dyscypliny. Absurdalna sytuacja, bez rozsądnego wyjścia. Inne paradygmaty. Bo prawda wygląda tak, że mężczyźni są nie z Marsa, a z Grecji. A kobiety? Może z Indii?
Pewnie wszystko wyglądałoby inaczej, gdyby Arystoteles, twórca klasycznie uprawianej logiki, była kobietą. Ale nie była. Choć… gdyby któraś z pań uparła się, że jednak była – nie mielibyśmy prawdopodobnie odpowiedniego argumentu by udowodnić, że się myli.

piątek, 18 lutego 2011

Mój prywatny soundtrack


W 1951 roku, w lutym, po raz pierwszy użyto nazwy Rock’n’Roll dla określenia rodzącej się właśnie muzyki. Uproszczona, oparta na kilku gitarowych akordach, przyspieszona wersja bluesowego utworu legła u podstaw nowej epoki.
Moje życie ma określoną ścieżkę dźwiękową. Zmieniała się ona i była różna na różnych etapach, ale zasadniczo – była rockowa. Pamiętam pierwsze  świadomie odebrane dźwięki gitar i perkusji. Było lato, przyjechali do nas moi starsi kuzyni. Na półce znaleźli dwie winylowe płyty Perfectu. Widziałem te płyty wcześniej, stały obok tych, których ja słuchałem – z bajkami. Nie włączałem ich jednak nigdy. Moi rodzice raczej muzyki nie słuchali. Perfect został po jeszcze starszym kuzynie, który pomieszkiwał u nas kiedyś – tak dawno, że w ogóle tego nie pamiętam. Po kilku dniach znałem na pamięć obydwa albumy i miałem swoje ulubione piosenki. Setka zielonych ludków zeszła na ląd/ A ich dowódca wrzasnął na cały głos:/ Hej, co za hałas…! – śpiewał Grzegorz Markowski a ja razem z nim. Ten hałas towarzyszy mi nieprzerwanie od tamtych wakacji.
W liceum wpadła mi w ręce koncertowy album Pearl Jamu Live on Two Legs. Poraził mnie. Słuchałem w kółko kasety, nie rozstawałem się z nią. Miałem wtedy walkmana. Drogę do i ze szkoły wyznaczały mi kolejne piosenki. Wiedziałem gdzie będę, kiedy zabrzmi kolejny utwór. Słyszałem jego pierwsze dźwięki zanim jeszcze się rozpoczął. Chodziłem tak sobie i podśpiewywałem pod nosem. Do dziś tak robię – chodzę i podśpiewuję, gwiżdżę riffy, nucę solówki,  czasem też podryguję – to jest nie do opanowania.
Dziś brnąłem przez śniegi do pracy a z słuchawek płynął głos Eddiego Vedera. Głos nagrany na koncercie. Byłem na nim. Słyszałem na własne uszy, widziałem na własne oczy, własne gardło sobie zdarłem krzycząc It’s evolution, baby!– gdzieś tam, na płycie słychać może i mnie. Kiedy kończy się czwarty utwór, Hail, Hail, Eddie wita się z publicznością. Cześć! – mówi. Dziś jest pierwsza dzień festiwalu, dziękujema za zaproszenia! Publiczność szaleje, ja też szalałem. Oczywiścia mój polski nie jest najlepsza (zbytnia skromność – moim zdaniem polski Eddiego nie był gorszy, niż polsko-deutsch w wykonaniu papieża), więc propostu będziema grać! I zagrali. Nie mogę się nie uśmiechać, kiedy słucham dziś tej płyty. Śnieg dookoła i mróz, a do mnie wraca lato. Aż się ciepło robi gdzieś tam w środku. To jest właśnie siła rocka – ściska za serce i wyzwala niesamowite emocje.
Rock’n’Roll music is my religion – śpiewa na najnowszej płycie Motorhead Lemmy Kilmister. Z rockiem trochę tak właśnie jest, przynajmniej w moim przypadku: jest sposobem na łagodzenie różnych złych rzeczy, jest źródłem radości, może być źródłem katharsis, czasem jest tym, czym było opium w czasach Marksa – remedium na różne bolączki. Jest więc trochę jak religia.
Perfect do dziś kojarzy mi się z wakacjami. Niedługo po nim poznałem Sisters Of Mercy. Nie wiem, co takiego zrobił Andrew Eldritch, że tak ujął dwunastoletniego mnie swoją ponurą muzyką, ale zrobił to skutecznie. Ścieżką dźwiękową moich lat licealnych była mieszanka raczej radosnego punka (słuchałem wtedy Offspring, stawiałem sobie włosy na żel i nosiłem bluzę z motywem z okładki płyty Smash oraz kupiłem sobie pierwsze glany) i grunge’u w wykonaniu Nirvany i Pearl Jamu. Pojawiła się Metallica. Gdy dziś słyszę kawałki z Re Load, przypominam sobie wygłupy na klasowym biwaku pod koniec pierwszej klasy. Jacy my byliśmy wtedy beztroscy, radośni i dziecinni. Kiedy nie brały ryby, zorganizowaliśmy zawody w łowieniu wodorostów. Może gdybyśmy wyłączyli muzykę, ryby by się pojawiły. Tylko po co było przerywać śpiewanie Jamesowi Hetfieldowi? Kiedyś pożyczyłem od koleżanki kasetę z albumem My Own Prison zespołu Creed. Słuchałem jej oczywiście w kółko. Była zima, śnieg i plucha. Creed jest od tamtej pory świetnym towarzyszem zimowych spacerów – zimowo mi się kojarzy.
Później pojawili się w moim życiu Zeppelini i wielka miłość – The Doors. Od punka ze słonecznej Kalifornii przeszedłem do rodzimych Zielonych Żabek, TZN Xenny, Deutera, Analogsów. Doorsi wprowadzają specyficzny nastrój – nie zawsze ma się na niego ochotę. Przy Zeppelinach dobrze się czyta. Punk rozładowuje złość. Pisać można, gdy z głośników słychać King Crimson, albo Type O Negative. Kiedy na imprezie (teraz to już się praktycznie nie zdarza) poleci System Of A Down albo Pantera – bankowo będzie mnie następnego dnia bolał kark. W samochodzie sprawdza się wszystko, co można zaśpiewać razem z wokalistą. W aucie muzyka w ogóle działa dziwnie – przy Fuel Metalliki na przykład, na prawą nogę dużo silniej działa grawitacja. A na długą trasę – Steppenwolf. Ja wiem, że VW  Golf, do tego w wersji kombi, to nie Harley Davidson, ale gdy słyszę Born to be wild, czuję się jak prawdziwy swobodny jeździec.
Piosenka, a właściwie dobry gitarowy numer, jest dobra na wszystko. Co tu jeszcze powiedzieć? Propostu, oczywiścia grajcie. I niech będzie głośno!

wtorek, 15 lutego 2011

Kuchnia japońska a sprawa luk w domowej bibliotece

Mam takie dziwactwo, że lubię pewne rzeczy mieć zorganizowane po swojemu. I staram się przestrzegać tego, by móc je sobie po swojemu organizować. Mam przekonanie, że jeśli sam je zorganizuję – będą funkcjonować lepiej, niż gdyby ktoś to zrobił za mnie.
Sam ustawiam książki na regale. Każda ma swoje miejsce. Są pogrupowane tematycznie, albo przynajmniej – w ramach jakiegoś ogólnego paradygmatu. Książki tego samego autora stoją obok siebie. Jeśli ma to znaczenie – w odpowiedniej kolejności, chronologicznej, lub dyktowanej porządkiem serii. Zwracam uwagę na porządek, w jakim stoją książki. Nikt inny spośród domowników nie przywiązuje do tego wagi. Nie lubię pożyczać książek. Nie przez nieżyczliwość. Nie znoszę luk na półkach. Czasem patrzę na regał, a tam zieje pustka po Ojcu chrzestnym, którego akurat pożyczyła siostra mojej żony (jak powiedział Adaś Miauczyński: znów zachowałem się, ku**a, nieasertywnie, ale czasem po prostu nie można się inaczej zachować). Albo ta irytująca – zbyt mała – wysokość stosiku z serią o Eberhardzie Mocku. Kilka części zabrał szwagier i nie spieszy się z oddaniem. Kiedy odwiedza mnie tata, boję się każdego jego spojrzenia w stronę regału. Dosłownie – spinam się, kiedy takie spojrzenie zauważę. Tata zawsze coś wypatrzy, zawsze coś ze sobą zabierze, stworzy nową lukę, beztrosko zaburzy porządek. A mnie wybija z rytmu ten nieład. Ten koszmarny chaos. Później, kiedy już zauważę (bo jednak nie myślę o tym przez cały czas, mimo wszystko), kiedy już dotrze do mojej świadomości, że coś jest nie na swoim miejscu, od razu się denerwuję. Muszę się skupić na czymś innym, bo inaczej moja irytacja będzie wzrastać. Nic na to nie poradzę.
Chodzi o to, że szczegóły są niezwykle istotne. Małe rzeczy są ważne. Niby brak jednej książki spośród tak wielu – to nic. A jednak ma niebywałe znaczenie.
Podobnie jest z gotowaniem. Tu ład jest niezmiernie ważny. I to ład różnie rozumiany, ład na różnych płaszczyznach. Ten w otoczeniu. To bardzo ważne. W kuchni musi być czysto, a przestrzeń musi być uporządkowana. Potrzebne rzeczy pod ręką, niepotrzebne – wyeliminowane, usunięte ze strefy działań. I ład produktów. Nie jest bez znaczenia, z czego się gotuje. I nie mam tu na myśli tylko świeżości komponentów – to oczywiste. Myślę o estetyce produktów, która wpływa na estetykę finalną potrawy. Takie na przykład pieczarki. Zawsze dokładnie wybieram je w sklepie. Muszą być jasne, twarde, z nie rozłożonymi kapeluszami, zamkniętymi od spodu błoną przyrośniętą do nóżki. Ale muszą też być – w zależności od przeznaczenia – odpowiedniej wielkości. I to wielkości w miarę jednakowej. Sposób krojenia też jest istotny. Kawałki muszą być zbliżone do siebie kształtem. To wszystko ma wpływ na wygląd potrawy. A i chyba na coś więcej.

Tamaru zgodnie z obietnicą przyniósł własnoręcznie zrobione kanapki. Pokroił je na kawałki wielkości kęsów. Aomame zjadła kilka.  Były to skromne kanapki z ciemnego chleba z serem i ogórkiem, ale miały wykwintny smak. Nawet taką skromną kolację Tamaru przygotował elegancko i zgodnie z zasadami. Umiał się dobrze posługiwać nożem. Wszystkie składniki miały odpowiednią wielkość i grubość. Wiedział, jaka musi być kolejność koniecznych czynności. Już samo to miało zadziwiający wpływ na smak.

Tak Haruki Murakami ujął to, co mam na myśli mówiąc o dbałości o szczegóły. Zwróćcie uwagę: przygotować kanapki zgodnie z zasadami! Jakie to piękne. A jaką przyjemność sprawia przestrzeganie zasad i patrzenie na efekt, jaki ono rodzi. Gotowanie powoli, z zaangażowaniem, nie przy okazji, nie w trakcie robienia czegoś innego – to jest prawdziwa radość.
Kilka razy robiłem sushi. Kiedy jadłem sushi po raz pierwszy w życiu, było to danie mojej produkcji. Najpierw czytałem trochę na temat tej potrawy. Poznałem ogólne zasady. Dowiedziałem się, jak nazywają się produkty, jak poszczególne warianty rybno – ryżowego dania. Długo ostrzyłem nóż – może nie osiągnął doskonałości przysłowiowej brzytwy, ani oryginalnego japońskiego ostrza, ale był bardzo ostry. Pół godziny płukałem ryż. Kolejne pół go gotowałem, dzieląc tą czynność na trzy etapy. Ułożyłem starannie wszystkie produkty pokrojone na odpowiednie kawałki. Wizualnie efekt był doskonały. Moje krążki z ryżu i suszonych morskich wodorostów były takie, jak na zdjęciach w ulotce reklamującą japońską knajpę. Jak na fotografiach w książce o japońskiej kuchni. Smakowały też wcale nieźle. Największą satysfakcję poczułem, kiedy zdarzyło mi się knajpę z sushi odwiedzić i posmakować dania przygotowywanego przez profesjonalistę. Moje w niczym nie ustępowało.
Nie chcę się tu przechwalać. Opowiadam o sushi, żeby zwrócić uwagę na to, jak istotne są porządek, ład, zasady sztuki.
Zjedliśmy z żoną sushi z apetytem. Popiliśmy odpowiednio dobranym, nieprzypadkowym winem. Posiedzieliśmy jeszcze trochę. Przed pójściem spać odłożyłem książkę Murakamiego, którą wcześniej położyłem na stoliku, na regał. Tom drugi powieści wylądował obok pierwszego. Jestem w trakcie lektury, ale skoro idę spać i czytać już nie będę… Wolę wstać rano i zobaczyć, jak ładną kompozycję tworzą – czerwony i różowy – grzbiety książek stojących obok siebie, dokładnie w tym miejscu, w którym powinny stać. Umiejscowione zgodnie z zasadami. Prawdziwa sztuka!

poniedziałek, 14 lutego 2011

O pokusie niecnierobienia

Powrót do pracy po kilkunastu wolnych dniach jest mało przyjemnym doświadczeniem. Na usta ciśnie mi się słowo kierat. Cóż – nie jestem entuzjastą zawodowej części swojego życia. W ogóle nie jestem entuzjastą pracy zarobkowej. Nie dlatego, że jestem leniem. Po prostu sytuacja, w której ktoś mówi mi, co mam robić, a ja muszę to robić, czy mi się to podoba, czy nie, nie wydaje mi się sytuacją zbyt ciekawą czy komfortową. Może mam złe nastawienie. A może tylko nazywam rzeczy po imieniu.
Oczywiście – złe (czyli pozbawione entuzjazmu) nastawienie do pracy owocuje często tym, że nie stać człowieka na pewien komfort. Ale czy życie musi być komfortowe? Zależy. Leopold Tyrmand w swoim Dzienniku 1956 pisał o tym, jak to jest być bezrobotnym: bezrobocie, choć pozbawiało jego życie komfortu, nadawało mu jednocześnie znamiona luksusu nie do przecenienia.

Mój luksus to pełen konsekwencji fakt, że jestem bezrobotnym (…).
Mój luksus zbudowany jest na dwóch pylonach wolności i jednym poczuciu wyjątkowości. Pylony to: wolność od dyscypliny pracy i wolność od zajęć pozasłużbowych. Poczucie wyjątkowości zasadza się na Schadenfreude[*]:  jakże mało jest w tym kraju takich facetów jak ja. A jak są, to przeważnie udają, że nie są, podczas gdy ja na pokaz, otwarcie, przed całym światem.

Leń, utracjusz i bawidamek – miałem kiedyś znajomego, który chciał połączyć te trzy funkcje i uczynić z nich swój sposób na życie. Nie wiem, czy mu się udało. Kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, szykował się właśnie do przeprowadzki na wybrzeże – otrzymał stamtąd ciekawą propozycję pracy. Ideałem byłoby pewnie być leniem, w związku z czym nie pracować, mimo to móc sobie pozwolić na życie utracjusza. Mam przeczucie, że o damy, które chętnie dałyby się zabawiać nie byłoby wówczas trudno.
Jeśli nie pracować, to co robić? – można by zapytać. Ja nie zadał bym takiego pytania, ale znam ludzi, którzy mieli by wątpliwości. Przyjął się chyba taki sposób myślenia, że jeśli ktoś nie pracuje, to nie robi nic. A jest przecież tyle możliwości! Jedną z nich jest pewnie taka, by wieść życie zblazowanego arystokraty, podobnego do Jana Floressasa des Esseintesa, bohatera Na wspak, książki Jorisa – Karla Huysmansa, okrzykniętej ponad sto lat temu biblią dekadentów. Kiedy naprawdę nie ma nic do roboty, trzeba sobie zajęcie wymyślić. Można na przykład podjąć próbę inkrustacji skorupy żywego żółwia szlachetnymi kamieniami. Albo wyhodowania kwiatu, który choć żywy, wyglądałby jak sztuczny – w ramach promowania jakiejś abstrakcyjnej estetycznej idei. Takie pomysły miał Huysmans (żółw nie przeżył eksperymentu, ale wtedy organizacje broniące praw zwierząt jeszcze nie istniały, więc nie był to wielki problem).
Na wspak podsuwa ekstremalne propozycje dla bezrobotnych, raczej trudne do realizacji. Sam pewnie nie podjąłbym się ich realizacji – nie lubię sztucznych kwiatów, a żółw, który łaziłby po podłodze i świecił i błyszczał chyba by mnie irytował.
Kolejny fin de siecle przyniósł kolejną „biblię” i kolejną falę buntu przeciwko przymusowi pracy. Początki lat dziewięćdziesiątych XX wieku: ukazuje się Pokolenie X Douglasa Couplanda – „biblia pokolenia grunge’u”. Ludzie rzucają pracę w korporacjach, bo nie lubią garniturów, za to lubią stare swetry. Cenią sobie niezależność i miłe spędzanie czasu. Z czegoś żyć muszą, więc podejmują prace: McPrace, czyli nisko płatne, mało prestiżowe, niekorzystne i bez przyszłości prace w sektorze usług. Często uważane za zadowalającą alternatywę kariery zawodowej przez osoby, które nigdy nie splamiły się pracą. W czasie wolnym, którego ma się całkiem dużo, można sączyć gin z tonikiem i zastanawiać się nad końcem kultury i cywilizacji, gadać z przyjaciółmi, słuchać muzyki. Albo wyjechać na pustynię z zapasem książek Kurta Vonneguta. Piękna sprawa.
Ciekawe, jaka wizja kuszącego, słodkiego i ideologicznie umotywowanego nieróbstwa pojawi się za kolejne osiemdziesiąt lat. Pocieszające jest to, że jeśli dotrwam do tej chwili (wiem, że to może zbytni optymizm, ale rozwój medycyny postępuje, więc kto wie), będę w tym nieróbstwie uczestniczył... siłą rzeczy.
A dziś – dziś mi nie pisane nicnierobienie. Ale element literacki się pojawił. Po przyjściu do pracy odkryłem, że udało mi się (w wyniku nie zrobienia czegoś, co pewnie powinienem zrobić) stworzyć nowe życie: w kubku, na spękanej pustyni pozostałej po wypiciu ostatniej przed wolnymi dniami kawki coś wyrosło. Jak Wiktor Frankenstein zamruczałem pod nosem: To żyje! Może by tak wkomponować w to jakiś kolorowy, błyszczący kamyczek?


[*] Schadenfreude - niemiecki termin powstały przez połączenie słów Schaden (szkoda, uszkodzenie) i Freude (radość), oznaczający satysfakcję, radość odczuwaną z powodu cudzego nieszczęścia (cierpienia, niepowodzenia).

piątek, 11 lutego 2011

Męski dzień


Kiedy zostajemy sami – Chłopaki i ja – tym bardziej, jeśli zostajemy sami na dłużej, musimy wypracować sobie System. Zaplanować czas optymalnie. Chłopaki muszą dostać co chłopakowe, tata – co tatowe. Nie jest to proste, ale, jak mawiał Egon Olsen – grunt, to dobry plan.
Od rana mam trochę czasu dla siebie. Plan zakłada zajęcie Chłopaków na jakąś godzinkę, albo i godzinkę z hakiem. Po tym, jak uporam się już z nocnymi koszmarami w postaci pieluchy, opanuję małych zapaśników, którzy nie mają ochoty się ubierać – w końcu mam wolną chwilę. Chłopaki lądują w swoich fotelikach i jedzą śniadanie oglądając przygody Baranka Shauna. Ja mogę z kawką usiąść przy komputerze. Wiem, że kiedy w trzecim odcinku pojawi się byk, będę musiał przyjść go zobaczyć, bo Gucio mi nie odpuści tej atrakcji, ale poza tym – jest spokój. Ten byk też mi wcale nie przeszkadza aż tak bardzo. Ciągle mnie bawi żart trzech świń, które przefarbowały owce na czerwono. Wyobraźcie sobie: wściekły byk, góra mięśni z kółkiem w nosie i stado czerwonych jak płachta matadora owiec. Kupa śmiechu.
Sprawdzam pocztę, zaglądam tu i tam, kawki w kubku ubywa. Szukam pomysłu na obiad. Czasami coś znajdę, czasami sam wymyślę. Dziś znaleziony – kurczak maffe. Kawałki kurczaka w doskonałym sosie z masłem orzechowym. Kiedyś już robiłem – okazał się prawdziwym hitem. Do tego surówka własnego pomysłu – najnowszy powód do dumy. Rukola, marchewka i słodko-kwaśno-pikantny sos z miodu, oliwy, curry, octu balsamicznego z odrobiną chili. Bardzo udany eksperyment.
Przed gotowaniem trzeba jeszcze zrobić zakupy. To kolejny element planu. Chłopaki się przewietrzą, ja też. Gucio doprecyzowuje i uzupełnia listę zakupów. Picia już nie ma. No tak – sok się skończył. Młody ostatnio pije napój pod tytułem trochę tego, trochę tego, czyli Kubuś pół na pół z sokiem pomarańczowym. Kiedy robię mu kolejną dolewkę i już wiem, że za chwilę po raz kolejny usłyszę wołanie: siusiu!!; kiedy już – przede wszystkim –  odnalazłem zaginiony kubek (Gucio pije z kubka Gucia, nie z innego; jestem to w stanie zrozumieć, bo sam od jakichś siedmiu lat piję kawkę z tego samego kubka – z innego nie) myślę sobie, że też chętnie strzeliłbym sobie trochę tego, trochę tego. Najchętniej trochę ginu, trochę toniku. Z cytrynką i lodem.
Baranka Shauna i jego kumpli zastąpił nam na szczęście Pan Eddie ze swoimi kumplami. Gucio ostatnio przekonał się do oglądania koncertów w miejsce bajek. Bardzo mnie to cieszy. Baranek barankiem, ale Pearl Jam live, to jednak ze dwie ligi wyżej. Albo Metallica (czyli Pan James) z orkiestrą symfoniczną. Albo bez orkiestry.
Ubieramy się przy dźwiękach Do the evolution i wychodzimy.
Ciekawy jest taki spacer. Tyle rzeczy dookoła. Tyle pytań można zadać… Dlaczego Gucio zadaje tylko jedno pytanie (modyfikując je troszeczkę w zależności od obiektu zainteresowania)? Ten pies jaki jest? To jest bokser. Bokser? Jaki? No… duży. Dyży? Jaki? Bardzo duży, Guciu. Bardzo duży? I jaki? I brązowy. Ten ptak jest jaki? To jest sroka. Sroka? Jaka? O matko… sroka białoboka. Sroka bi…(trudne słowo – nie daje się wymówić dokładnie, ale po dziwnym nieskładnym czymś wymówionym w zastępstwie następuje oczywiście: jaka?). Zaraz będziemy w sklepie – pamiętasz, co chcemy kupić? – liczę na zmianę tematu. W sklepie? Jakim? O matko…
Jesteśmy w sklepie. Bierzemy sok, marchewkę… Tatuś, siusiu! Odkładamy marchewkę, sok, tylko wytrzymaj, już wychodzimy. Bardzo siusiu! O matko.
Znowu jesteśmy w sklepie. Bierzemy sok, marchewkę, całą resztę. Mam nadzieję, że w drodze powrotnej Tyci przyśnie w wózku. Zwykle przysypia. Oczywiście pora wyjścia do sklepu była zaplanowana, bo Tyci ma swoją porę drzemki – trzeba było zgrać ze sobą odpowiednie elementy.
Dobry plan nie zawodzi. Tytus śpi, odstawiam go do pokoju chłopaków, mogę się zabrać za gotowanie. Jeszcze tylko trochę tego, trochę tego – oczywiście dla Gucia, bo nie ma sprawiedliwości, i już wyjmuję patelnię.
Tatuś, siusiu!!  No tak… O matko…